środa, 3 lipca 2024

Do granic, czyli niczego nie ukryjesz

Środa z dreszczykiem i pierwsza, w miarę świeża propozycja, bo film jeszcze w kinach. Hiszpański thriller co prawda ma już ponad rok, ale u nas pojawia się z poślizgiem, gdy już zrobił sporo zamieszania w ojczyźnie. Jak na kameralne, dość surowe, niedrogie w produkcji kino, rzeczywiście jest propozycją ciekawą, przemyślaną. Trudno mu odmówić tego, że trzyma w napięciu.

A jednocześnie nie wyszedłem z kina pod jakimś wielkim wrażeniem. Może dlatego, że kolejne elementy były jednak do przewidzenia?

Elenę i Diego poznajemy gdy lądują w Stanach, by zacząć nowe życie. W Nowym Jorku mają jedynie międzylądowanie, chcą zobaczyć się na chwilę z bratem Diego i lecą dalej - do Miami. Spełnia się marzenie o wspaniałej szansie. Najpierw jednak muszą przejść sito amerykańskiej kontroli granicznej.

wtorek, 2 lipca 2024

20 000 gatunków pszczół, czyli rój może dawać albo odbierać poczucie odbrębności

Lecimy z kinem i to chyba jeszcze jutro ze dwa tytuły dorzucę, bo trochę zaległości. Dziś wtorek, więc będzie bardziej wytrawnie - co kto lubi. A ja przyznam się, że choć czasem z przyjemnością zanurzam się w filmach niespiesznych, skupionych na relacjach, gdzie sporo jest milczenia, to tym razem jakoś nie podzielam zachwytów recenzentów. Może trochę ze względu na wątek Aitora/Lucii. Choć nie jest przecież jedynym bohaterem, to na nim/na niej skupia się nasza uwaga i pojawia się wiele refleksji, kontrowersji, dyskusji. Ale o tym za chwilę.

Skąd tytuł? W świecie zwierząt podobno nie kwestionuje się różnorodności. Istnieje 20000 gatunków pszczół i każdy jest w naturze potrzebny. Jak rozumiem ma to być argument za tym, by odejść od tradycyjnych podziałów płci, binarności i akceptować fakt iż np. jedna z pszczół uzna, że jest skowronkiem. Odwalcie się, nie każcie jej pracować, wspierajcie w jej nowym żywocie i przebudujcie cały ul, bo przecież skowronek musi mieć więcej miejsca. Wiem, upraszczam i robię karykaturę, chcę jedynie zarysować pewien schemat. Mam bowiem wrażenie, że film Estibaliz Urresoli Solaguren jest głosem w pewnej sprawie, głosem wyraźnym i jako taki budzi emocje. Nie byłoby pewnie ich tak wiele, gdyby to była opowieść o kimś dorosłym, kto przeszedł etap dojrzewania, kto może i zmagał się z wieloma trudnościami, ale też dzięki temu jest pewien swoich decyzji. W przypadku ośmiolatka/i, gdzie wszystko jest bardzo płynne, wciąż się zmienia, jest podatne na czynniki zewnętrzne, jasne stawianie diagnozy, jakiejś opinii jest cholernie trudne. 

Wenus w futrze, czyli rozedrganie

Po raz kolejny studenci Akademii Teatralnej mnie zaskakują. Nie umiem inaczej określić emocji jakich doświadczyłam po wyjściu z tego spektaklu jak właśnie rozedrganie. Podobnie odbieram też postać reżysera graną przez Adama Stasiaka.


Przychodzi aktorka do reżysera. Chce zagrać w jego nowym projekcie. Zmusza go do wspólnego czytania scenariusza, które niemal natychmiast przeradza się w starcie dwóch osobowości. On jako autor i reżyser, w pewnym momencie zaczyna tracić kontrolę nad własnym dziełem; ona zdobywając przewagę nad nim staje się królową i z tej pozycji zaczyna go traktować jak chce. On zdaje się być bezbronny, bo pozwalając na to uchylił rąbka tajemnicy o sobie samym. Ona, świadoma tego, pokazuje mu to do czego sam przed sobą bał się przyznać. A jego skrytym pragnieniem jest zostać zdominowanym przez piękną kobietę, być jej niewolnikiem i być podle traktowanym. Pragnie kobiety tyranki, pięknej bogini, która dręcząc go, jednocześnie będzie go kochała. Ona, Wanda (Julia Banasiewicz), w jego oczach chce uchodzić za niewinną istotę, która spotkała zboczeńca. Uświadamia mu, że pociąga go sado-maso. On widzi w tym chemię namiętności, mówi jej o miłości połączonej przez perwersje. Jednak dla niej to również walka klas i płci, więc z nawiązką spełnia oczekiwania reżysera. Oboje odgrywają przed nami taniec namiętności, fascynacji, dążenia o wpływy, bitwy o dominację.

poniedziałek, 1 lipca 2024

John Porter, czyli robię to co w duszy mi gra...

Nie tak dawno pisałem o najnowszym projekcie Johna Portera z Agatą Karczewską (możesz kliknąć tu) i nie tak dawno wspominałem u siebie o inicjatywie Sąsiedzkie Granie, a tu proszę... Miałem okazję po raz pierwszy zobaczyć tego artystę u siebie w mieście i to w dodatku za darmoszkę, bo Dom Kultury podjął współpracę z Sąsiedzkim Graniem i wykorzystał pewnie kontakty, nie płacąc bajońskich honorariów. Nic tylko się cieszyć. Tym bardziej, że po Lechu Janerce to kolejna postać, która współtworzy nasz rynek muzyczny od dawna, a ja tyle lat nie widziałem ich na żywo. I oto spełniają się marzenia.

Koncert miał odbyć się pod chmurką o pewnie atmosfera byłaby inna - w sali kinowej, mimo dobrego nagłośnienia, na siedząco byliśmy chyba ciut mniej żywiołowi niż moglibyśmy być pod samą sceną. A może to jednak też efekt doboru repertuaru? John zaczął raczej od spokojnych ballad, od gitary akustycznej, dopiero potem trochę podkręcił tempo i podgrzał atmosferę.