sobota, 31 sierpnia 2013

Cztery słońca, czyli szukając sensu i stabilności

Podobno dziś dzień blogera :) Wszystkim więc najlepszego! Przede wszystkim natchnienia, aby na blogach pojawiały się rzeczy nie tylko osobiste, ale i ciekawe.
Siedzę przy lodach i czekam na córę, która pobiegła z koleżanką do kina (One Direction - rany, jakie pozerstwo) i mam chwilę spokoju na pisanie. I tą notką kończę 32 miesiąc blogowania. Ponieważ udało się dotąd utrzymać tempo kalendarzowe jedna notka na dzień, powoli zbliżam się do 1000. Ostatnio może nie tyle zapału mniej (choć wpadłem trochę w rutynę), ale czasu na pewno. Ciekawe jak ułoży się wrzesień, choć mam nadzieję, że tematów nie zabraknie (bilety do teatru już kupione). 
A na dziś o filmie trochę dziwacznym. Jeżeli przeczytacie gdziekolwiek, że to komedia, to nie dajcie się nabrać. Chyba, że to definicja ustawiana pod kątem Czechów (Szczygieł zdaje się pisał, że u nich nawet dramaty reklamowane są jako nostalgiczne komedie). Ostatnio w rzeczach z Czech, które mi wpadają w ręce, jakoś coraz mniej śmiesznie i bardziej gorzko. Czyżby coraz bardziej ich rzeczywistość skrzeczała? O ile w Świętej czwórcy jeszcze chwilami było zabawnie, tak tu do śmiechu raczej nie ma nic. Bo czemu mam rechotać patrząc na czyjeś nieszczęście, frustrację, kłopoty i brak poukładania w życiu?

piątek, 30 sierpnia 2013

Kroke - Feelharmony, czyli jeszcze subtelniej, jeszcze piękniej. I rozdawajka


Wystarczyło jednokrotne przesłuchanie tej płyty w samochodzie, a "wsiąkłem" i postanowiłem zdobyć ją na własność (przy okazji poszukać innych nagrań i jak by się udało zobaczyć ich na żywo). Dotąd kojarzyłem ich z pojedynczymi utworami, muzyką klezmerską, ale jakoś nigdy nie miałem okazji posłuchać w większej dawce. A gdy się to udało, odkryłem, że to nie tylko kolejna kapela sięgająca do muzyki folkowej, dawnej, żydowskiej, bałkańskiej, ale przede wszystkim świetni muzycy, którzy inspirując się pewnymi tradycjami, potrafią wydobyć z nich życie, potencjał, coś nowego. Chyba już wiem co będzie celem najbliższych polowań muzycznych.
Feelharmony jest płytą specyficzną, bo nagraną przez zespół z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej- zrobili taki eksperyment muzyczny by uczcić 20 lecie grupy. Sinfonietta Cracovia pod batutą kompozytora Krzysztofa Herdzina wzięła na warsztat utwory Kroke z różnych płyt, ale cudownie udało się połączyć potencjał zespołu (który gra zwykle w składzie: Jerzy Bawoł - akordeon, Tomasz Lato - kontrabas i Tomasz Kukurba - altówka) i rozmach, piękno wykonania tych melodii przez całą orkiestrę (i perkusję). Muzycy Kroke nie są w tle, oni jakby prowadzą całość, nawet jeśli na chwilę się wycofują, to nigdy nie znikają, a orkiestra pogłębia i czyni ich twórczość jeszcze ciekawszą, subtelniejszą. I jeszcze głos Anny Marii Jopek (dawno jej nie słyszałem) gościnnie w niektórych kawałkach. 
Urzekające. W tych aranżacjach udało się wydobyć i melancholię i tęsknotę i ekspresję. Życie.


 *****************************************************************

Sierpniowa rozdawajka powoli dobiega końca - zainteresowanie chyba jak dotąd największe. Wyniki może już w niedzielę, więc spieszcie się kto jeszcze nie zdecydował się co by chciał z tego pakietu. 
Ale możemy już powoli ruszać z propozycjami na wrzesień? Tym razem bez nowości, ale dwie książki w miarę świeże - o nich już pisałem i można zerknąć na moje opinie, a trzecie to już klasyka. Oddaję, bo mam dwa egzemplarze. Mam nadzieję, że tytuły znajdą swoich zwolenników. A nawet jeżeli nie, to podeślijcie proszę info o rozdawajce znajomym lub udostępnijcie u siebie, aby skorzystali inni.
Bawimy się w ten sposób już po raz czwarty, więc chyba nie muszę długo tłumaczyć zasad "Raz, dwa, trzy, wybierasz Ty". Zgłaszacie się (najlepiej od razu z e-mailem, bo to ułatwia kontakt) pod tym postem wskazując jaką lekturą jesteście zainteresowani. Nie ma ograniczeń co do ilości, ale każda jest losowania osobno, więc małe prawdopodobieństwo, że wszystko zgarnie jedna osoba.

Wysyłka raczej na terenie kraju (jeżeli to możliwe, abym nie zbankrutował). Książki są moją własnością, wszystkie były czytane, ale są w stanie dobrym. Jedna z nich (Głuchowski) jest egzemplarzem otrzymanym do recenzji (podziękowania dla wydawnictwa Agora).
Banerek do zamieszczenia i promocji dla chętnych jest obok, ale nie jest obowiązkowy. Nie ma też żadnych dodatkowych obowiązków (np. dodawania do obserwowanych, lajkowania itd.). Pełna dobrowolność :)
A teraz to co najważniejsze, czyli skład pakietu:
1. Umarli tańczą - Piotr Głuchowski notka tu
2. Ludzie Stalina-
3.Stowarzyszenie miłośników literatury i placka z kartoflanych obierek - M.A. Shafferm, A. Barrows - notka tu!

Czas do 30 września do północy. Szczęśliwców wybiorą jak zwykle koty...
I jeszcze coś muzycznego :)

czwartek, 29 sierpnia 2013

MateMagia, tajniki pamięciowej matematyki - Arthur Benjamin, Michael Shemer, czyli nie musisz się męczyć. To takie proste!

Początek roku szkolnego coraz bliżej, troszkę już myślami jesteśmy w tym co nas czeka, ale też w głowie mam rożne rzeczy, które zadziały się w ubiegłym roku szkolnym. Podam Wam jeden z przykładów, który daje sporo do myślenia a propos trudności w nauce naszych dzieci. Matma starszej córce zawsze sprawiała trochę kłopotu, nie raz spędzałem z nią sporo czasu, by różne rzeczy wytłumaczyć (ciekawe co robił nauczyciel w klasie), a i tak oceny mocno były rozrzucone (od 1 do 4). W każdym razie - nie lubiła i traktowała to jako męczarnię(na co mi to?). I oto nagle w szóstej klasie zmiana nauczycielki. Po kilku pierwszych załapanych czwórkach i pochwałach (nie tylko w domu) nagle jakby ktoś wiatr jej wpuścił w żagle. Kółko matematyczne, zgłaszanie się do olimpiad i konkursów, szukanie różnych zadań w domu (nadobowiązkowo!?!) - po prostu kopara opada. Dużo dzieciaków narzeka, że za dużo zadawane, że trudno, a ta nic... Oczywiście zdarzały się i słabsze momenty, ale córka ewidentnie wiedziała wtedy, że się nie przyłożyła, nie chciało jej się i starała się to poprawić. Z czwórki na koniec roku byliśmy wszyscy bardzo dumni. 
W tym roku zaczyna gimnazjum i już kombinuje by trafić do bardziej wymagającej (lepszej) nauczycielki, a na zajęcia w Pałacu Młodzieży wymyśliła sobie matematykę dla zaawansowanych :) Ile zależy od mądrego nauczyciela, który potrafi kiedy trzeba być surowy, a kiedy trzeba pochwalić. No i potrafi zainteresować tematem. 
Przydługi wstęp, ale to wszystko wiąże się z tematem lektury - uwierzcie! Na początek uwaga - to pierwsza książka, którą objęło patronatem Centrum Nauki Kopernik.Brzmi poważnie, nie? Kiedy tylko paczka od wydawnictwa Pierwsze przyszła pocztą i córka zobaczyła tytuł (jeszcze w maju), książka została mi skonfiskowana. Już tego samego dnia przybiegła z wypiekami na twarzy prosząc aby jej zadawać do wykonania w pamięci różne działania w zakresie odejmowania i dodawania dużych liczb. Ile jej frajdy sprawiało nasze zdumienie! Potem przychodziła ze szkoły śmiejąc się, że nazywają ją zombie matematycznym bo od ręki potrafi mnożyć i dzielić trzycyfrowe liczby, potęgować, albo wyciągać pierwiastki. Tak, tak! To wszystko sprawiła ta właśnie książka. Kto by pomyślał, że książka na temat matematyki może dawać tyle radości. Wszystko dlatego, że to nie jest podręcznik, ale raczej pełna przykładów i ćwiczeń, ciekawostek i sztuczek książka pokazująca, że liczby i zabawa nimi może być zabawna, niczym magia, ciekawsza niż telewizja czy gra komputerowa. 

środa, 28 sierpnia 2013

Nienawiść, czyli my kontra tamci

Kolejny klasyk. Tym razem udało się w tv upolować po raz kolejny dzieło Mathieu Kassovitza zainspirowane autentycznymi zamieszkami na paryskich przedmieściach. Rosnące rozwarstwienie społeczeństwa, rozbudowujące się na peryferiach "gorsze" dzielnice i blokowiska, zamieszkane głównie przez bezrobotnych, imigrantów; ukryte ale wciąż istniejące uprzedzenia rasistowskie, doprowadziły do wybuchu. Takich bomb z tlącym się zapalnikiem pewnie na całym świecie jest sporo. I o ile starsze pokolenia jakoś starają się przyjmować to co im los dał i próbując wiązać koniec z końcem, bardzo często ich dzieci, nie widząc dla siebie przyszłości po prostu wychodzą na ulicę. Dla nich to właśnie podwórka i ulice są domem, z którego znienawidzona policja próbuje ich przeganiać. Nuda, pogaduchy, picie i drobne przekręty - oto co wypełnia ich życie. Mało który ma marzenia i nadzieję na to by się wyrwać ze swego otoczenie. Właśnie o takich młodych chłopakach opowiada ten film. Trzech przyjaciół: Said, Vinz i Hubert. Różne kultury, ale przecież jedno osiedle, wychowali się razem: Arab, Żyd i syn imigrantów z Afryki. Choć czasem się spierają, jeden drugiemu służy oparciem.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Hurra, nie jestem Bogiem! - Ks. Tomas Halik, czyli o wierze troszkę inaczej niż zwykle

Na okładce książki można przeczytać m.in.
Książka Tomáša Halíka to zbiór trzynastu niezwykłych opowieści o wierze, nadziei i miłości. Próba odpowiedzi na pytania, jak ocalić siebie w czasach kryzysu, jak znaleźć sens w cierpieniu, gdzie szukać prawdy, jak żyć z wątpliwościami i jak wahać się mądrze. Obowiązkowa lektura dla wszystkich, którzy poszukują swojego miejsca w świecie.

Znajdziecie tam też ciepłą rekomendację od Mariusza Szczygła, który twierdzi, że Halik jest jedynym księdzem, którego słucha z uwagą (bo słuchają go Czesi). Ale nie spodziewajcie się lekkiej (choćby jak u Hołowni) lektury. W zebranych tu tekstach autor zwracał się do różnego gremium (m.in. na konferencjach), więc trudno oczekiwać by na potrzeby publikacji zmieniał ich brzmienie, więcej tłumaczył i upraszczał, łagodził kontrowersje. Dominikanin i psychoterapeuta znany nie tylko w Czechach, ale również i u nas, w swoich rozważaniach pyta o ateizm, o łaskę wiary, sens cierpienia, mówi nam o wartością wątpienia, śmiechu, no i przede wszystkim o Bogu. Ale mówi rzeczywiście tak, że na próżno szukać tu definicji, dogmatów, wielkich słów jakie kojarzą nam się z teologicznymi dysputami. Więcej tu wątpliwości, stawiania pytań, negowania powszechnych postaw i krytyki chodzenia za tłumem. To zaproszenie do rozmowy, w której samemu czasem trzeba sobie też zadać pewne pytania, skonfrontować się z pewnymi zdaniami, pokłócić lub zgodzić, zastanowić. Może dlatego tyle osób z zainteresowaniem słucha księdza Halika - to nie wykład, ani kazanie.

książka do kupienia tu

Maria Wern, czyli nie tylko Wallander

Czasu na pisanie coraz mniej, na czytanie i oglądanie niestety też... Wciąż na szczęście mogę jednak korzystać z "zapasów", czyli szkiców notek, które porobiłem dawno temu. Serial Maria Wern upolowałem na Ale Kino jeszcze przed wakacjami i mimo tego, że nie wszystkie odcinki uważam za równie dobre, to ocena całościowa byłaby całkiem wysoka. Może dlatego, że lubię tego typu produkcje gdzie klimat liczy się czasem nawet bardziej niż akcja, gdzie mogę spokojnie się wciągnąć i polubić bohaterów, a nie wściekać się, że 40 minutowy odcinek przeleciał i muszę czekać tydzień na kolejny. Tutaj każdy film do ponad półtorej godziny oglądania i odrębna sprawa, powiązana jedynie luźno z poprzednimi perypetiami osobistymi bohaterów.
Główną bohaterką jest policjantka, która swą pracę na posterunku w Visby - największym mieście Gotlandii, próbuje godzić z wychowywaniem dwójki dzieci. Po śmierci męża aktywność zawodowa jest też sposobem na wyjście z depresji i poukładanie sobie życia na nowo...

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów - Antoni Ferdynand Ossendowski, czyli kawałek historii oglądany z szacunkiem

Mam trochę kłopot z tą książką. Fascynująca postać autora, z życiorysem, którym obdarować można by kilkanaście osób. Do tego to chyba drugi po Sienkiewiczu, najbardziej znany pisarz piszący po polsku - tłumaczony 142 razy na różne języki obce. Do tego przecież powieść nie tyle będąca przyrodniczo-kulturową analizą krain, ale raczej mieszanką przygody, wspomnień awanturnika i żołnierza (naukowca, dyplomaty itd. bo ileż było w nim pasji), więc nic nie wskazywało na to, że będzie nudna. A mimo tego, że czyta się dobrze, to emocjonalnie jakoś mało mnie to ruszyło. Intelektualnie ciekawe, ale chwilami mnie jakoś muliło i gubiłem rytm. Czy dlatego, że sam ton powieści jest dość beznamiętny? A może chwilami zabrakło trochę więcej opisów i wnikliwości - przecież to co autorowi wydawało się oczywiste, wcale dla czytelnika takie być nie musi. Potyczki z bolszewikami, różne postacie, chłopi, dezerterzy, lamowie, bezdroża, świątynie, krajobrazy, następują po sobie szybko i zmieniają się jak w kalejdoskopie, tak że zlewają się w jedną masę, z której niewiele zostaje w pamięci. Nawet z mapą chyba dość trudno śledzić przebieg całej wyprawy, zwłaszcza, że kilkukrotnie ślady te będą się powtarzać i przecinać. Co więc czyni tę pozycję mimo wszystko interesującą?

niedziela, 25 sierpnia 2013

Dzień kobiet,czyli Motylek Ci wszystko da

Strasznie byłem ciekaw tego filmu. Takie "zaangażowane" kino dotykające konkretnych trudnych spraw i dających nadzieję, że można je wygrać to u nas rzadkość. I czuje się trochę, że twórcy mocno wzorowali się na produkcjach tego typu zza Oceanu, tyle, że tam zwykle temat jest chwytany jak najszybciej, u nas mam wrażenie trochę przeleżał. A może zastanawiano się czy nie jest zbyt ryzykowne robić taką produkcję, gdzie przecież każdy Polak od razu wie co to za sieć "Motylek", a ich prawnicy tylko czyhają z procesem o zniesławienie...
Jak na debiut film Marii Sadowskiej film nie jest zły, choć ma pewne wady. Ale najważniejsze, że jest - może za nim pójdą kolejne tego typu produkcje? Oby tylko nie stały się one kolejnym narzędziem manipulacji i gry politycznej. Dopóki opowiadają o konkretnych ludziach, ich problemach i ich walce to ok, ale łatwo tu pojechać na emocjach, uogólnić trochę oskarżenia i potem już tylko zacierać ręce, że jakiś temat w świadomości społecznej jest już kojarzony tylko zgodnie z naszymi zamiarami. 

sobota, 24 sierpnia 2013

Samotność długodystansowca, czyli nie dać się systemowi

Wczoraj film świeżutki, to dziś dla odmiany znów odrobina klasyki. Gdy ogląda się film Tony’ego Richardsona sprzed 50 lat z jednej strony człowiek zastanawia się nad tym jak dziś by opowiedziano tę historię, bo troszkę "trąci ona myszką", a z drugiej strony przychodzi do głowy refleksja - jak niewiele zmieniło się jeżeli chodzi o to co czują, jak się zachowują młodzi ludzie. Może tylko jedna różnica - teraz ten bunt, nuda i chęć eksperymentowania, wygłupu, wściekłość i negacja systemu (i szkolnictwa i prawa), znak zapytania co do własnej przyszłości - to wszystko zaczyna się dziś wcześniej. A może to kwestia tego, że na potrzeby filmu zagrali dorośli, a nie młodzież? Chwilami nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w tym poprawczaku siedzą ludzie mający po dwadzieścia kilka lat.

piątek, 23 sierpnia 2013

Sklep dla samobójców, czyli szaro, buro i do dupy

Troszkę kontrowersyjny temat, dobrze dobrana ekipa do polskiej wersji językowej i oto film, który mógłby przejść bez echa przez nasze kina, przyciąga sporą ilość ludzi. Tyle, że po wyjściu z kina u dużej części widzów dominującym uczuciem jest rozczarowanie. Nietrudno zgadnąć dlaczego  - spodziewają się fajerwerków humoru, tego, że gwiazdy naszej sceny kabaretowej będą miały pole do popisu, a tu nic z tego.Filmik przypomina raczej produkcje Tima Burtona - jest depresyjnie, a wisielczy humor jest nie tyle na poziomie tekstu, co pewnej gry tematem śmierci i pewnych skojarzeń.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Cukiernia pod amorem. Zajezierscy - Małgorzata Gutowska-Adamczyk, czyli no i co ja na to poradzę...

No i tak. Tyle się słuchało na temat tego cyklu, zerkało na blogach na recenzje różnych znajomych blogerek, że jak trafiła się okazja na akcji wymiankowej w naszej bibliotece,to chwyciłem i mam. Mam, ale tylko na chwilę, bo po przeczytaniu przez moją mamę i osobiście, z braku miejsca na regałach (mimo remontu półek nie przybyło) puszczam książkę w świat - kto zainteresowany niech zerka tu.
Nie dziwcie się, że dorosły facet czyta coś "babskiego" - tak już mam od dzieciństwa, że unikałem stereotypowych podziałów na to co dla chłopców i "tylko dla dziewcząt" (czyli np. całkiem przyjemnie czytało mi się Anię z Zielonego Wzgórza). Oczywiście nie ukrywam, że czasem różne rzeczy mnie w powieściach pisanych przez kobiety i dla kobiet drażnią, śmieszą lub nudzą, ale co ja na to poradzę, że ciekawość i tak wygrywa. Sięgam, by zobaczyć co też takiego w tym "fenomenalnego". Kolejna książka tej autorki już święci triumfy w księgarniach, ale póki co zaczynam trylogię "cukiernianą". No tak - od razu trzeba uprzedzić, że to tom pierwszy i jak już się zacznie...

Człowiek z Hawru, czyli świat może być dobry

Chyba dopiero po raz drugi gości u mnie na blogu Aki Kaurismäki.Co prawda lata temu oglądałem Leningrad Cowboys, ale to dawno i mało pamiętam, więc czuję, że chętnie bym kiedyś zrobił sobie maraton z filmami tego reżysera. Jakoś podpasywał mi ten klimat - wolniejsze tempo, zwykli ludzie, którym specjalnie los nie sprzyja, ale którzy znoszą to z pogodą ducha. Jakieś ciepło w tym jest. Nawet jeżeli trochę naiwne to sympatyczne. 
Moje pierwsze skojarzenia z tym filmem - hurra będzie coś szpiegowskiego, albo sensacja! A tu zdziwienie. W zależności od nastawienia można odejść więc zdegustowanym, albo po prostu wejść w ten klimat i tą historię.

środa, 21 sierpnia 2013

Daft punk - Random Access Memories, czyli retro nie musi być passe

Wczoraj wspomniałem przy okazji filmu nazwisko Giorgio Morodera, a dziś zespół, który jawnie się m.in. do tego twórcy odwołuje. Duft Punk po głośnym początku kariery, błysnął jakiś czas temu muzyką do "Tronu", a teraz po długim milczeniu znów nieźle namieszał płytą Random Access Memories. Znany jest głównie jeden numer, ale warto sięgnąć po całą płytę, bo moim zdaniem ma trochę inny charakter. Nie spodziewajcie się przebojowych dyskotekowych rytmów, a raczej mieszanki elektronicznych pasaży, funky i spokojnych numerów w stylu lat 80-tych. Niby nic nowego, ale nóżka się kiwa, chwilami ta muza fajnie odpręża, można przy niej odpłynąć, a jednocześnie nie jest jedynie lekkostrawną papką. Bliżej temu do Tangerine dream, Vangelisa czy Kitaro niż do Gazebo... Duet francuzów pokusił się w niektórych numerach o całkiem fajne eksperymenty. Czemu ta płyta zdobyła taki rozgłos? Może dlatego, że w tej chwili nikt tak nie gra? A przecież w tamtych czasach powstało sporo nie tylko przyjemnej dla ucha, ale i ciekawej muzyki. Nie dziwią więc mnie te inspiracje, choć ja się tym nie zachłystuję, bo po prostu nie widzę w tym nic specjalnie odkrywczego. Ot przyjemne dźwięki, ale żeby płacić za to ponad 4 dychy? No way!

wtorek, 20 sierpnia 2013

Midnight express, czyli trudno pogodzić się z dożywociem


Odrobina filmowej klasyki. Dzięki temu, że do lubianego przeze mnie Cinemaxa, do szedł mi jeszcze kanał Ale kino, mimo wakacji wciąż mam możliwość zobaczenia w tv czegoś sensownego. "Midnight express" pamiętałem sprzed lat, chyba z okresu licealnego i wtedy zrobił na mnie spore wrażenie. A dziś?
Cóż, chyba zbyt wiele naoglądałem się filmów dużo mocniejszych i dużo bardziej okrutnych, by ta gehenna w więzieniu tureckim amerykańskiego młodzieńca nadal była odbierana jako coś niesamowicie mocnego. No owszem - jest kilka scen, które się zapamiętuje, ale gdyby nakręcić współczesną wersję, to pewnie film byłby dużo ciekawszy. Alan Parker kręcił go przecież w latach 70-tych, gdy pokazanie wielu rzeczy było trudne do przyjęcia przez widza. Stąd może trochę wrażenie sztuczności niektórych fragmentów.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Lód nad głową, czyli szybciej, więcej, mocniej


Książkę możesz kupić tutaj

O pierwszej książce Głuchowskiego, czyli "Umarli tańczą" pisałem tutaj kilka dni temu. Ale wakacje sprzyjają tego typu lekturom - dzień długi i nawet jak nie ma kiedy czytać, to zawsze można niezobowiązująco rzucić szybko okiem i przywrócić kilka stron. Zanim się człowiek obejrzy już koniec. Bo trzeba przyznać, że autor potrafi trzymać w napięciu jak mało kto.
Na okładce informacja, że to kryminał, ale raczej szykujcie się na thriller kryminalno-polityczny i ostrą jazdę bez trzymanki. Podobała się Wam pierwsza książka tego autora? Tu dostaniecie jeszcze więcej, szybciej i mocniej. Od pierwszych stron tempo zawrotne. Zaczynamy od masakry w ośrodku wypoczynkowym, w której ginie minister i kilkadziesiąt osób ze światka prawniczego - sędziów, prokuratorów, a potem to jest już tylko ciekawiej.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Avengers, czyli założ kostium, albo idź do domu wariatów


Dziś coś na luzie, ale w zanadrzu przynajmniej 3 "klasyki". A na razie odsypiam wczorajszy wieczorny seans "Sklepu dla samobójców" i potem oglądanie nagranego z tvp kultura świetnego koncertu z Bobbym McFerrinem.

Produkcji tego typu jak Avengers coraz więcej i widać, że oglądane są nie tylko przez małolaty, ale i z sentymentu przez grupę ludzi całkiem dorosłych, którzy gdzieś tam w dzieciństwie zetknęli się z komiksowymi super bohaterami. I oczywiście, że są to bajki i nikt tego na serio nie bierze, ale i tak zadziwia mnie ilość ludzi, którzy potrafią wykłócać się na forach, że jakiś szczegół był mało prawdopodobny (sic!), czy niezgodny z charakterem pierwowzoru. A może ja po prostu tego nie chwytam? Nie mam zamiaru ukrywać, że komiksy amerykańskie mnie nie kręcą, nie bawią. A już na pewno nie należę do fanów, którzy niczym nie skrępowani przebierają się za swoje ulubione postacie. Trochę tak tu już jest z takimi produkcjami - albo idziesz do kina, dyskutujesz o ulubionych scenach, czyli jednym słowem zakładasz kostium jak inni, bawisz się tymi tworami popkultury, albo nie masz o czym gadać ze sporą grupą znajomych, bo nigdy ich nie zrozumiesz, nie będziesz wiedział co ich tak kręci. 

sobota, 17 sierpnia 2013

Boże, błogosław Amerykę, czyli do czego prowadzi papka telewizyjna


Oj nazbierało się filmów do opisania. I rzeczy nowsze (tyle, że zwykle upolowane w tv, a nie w kinie) i starsze, klasyki. Można rzucać kostką by wybrać o czym by tu dziś. Wybieram film w miarę świeży, który trochę mnie prawdę mówiąc zaskoczył.
Wyobraźcie sobie trochę sflaczałego mężczyznę w średnim wieku, dręczonego migrenami i bezsennością; wściekającego się na głośnych sąsiadów; na żonę, która nie ułatwia mu widzeń z córeczką; na głupotę programów telewizyjnych, które próbuje po nocy oglądać; na szefa, który wywalił go po kilkunastu latach starannej pracy; po prostu na cały świat. Wkurzony na otaczającą go głupotę, zdołowany diagnozą jaką usłyszał od lekarza (rak mózgu), stwierdza, że ma już dość życia, ale wcześniej chce usunąć z tego świata choć jedną osobę, która jego zdaniem zaraża poprzez media innych ludzi chamstwem, złośliwością, kretynizmem.

piątek, 16 sierpnia 2013

Opowieści z miasta wdów i kroniki z ziemi mężczyzn - James Canon, czyli jak tu się obyć bez...


Książka już powędrowała jako nagroda w jednym z konkursowych pakietów (sprawdźcie co do wygrania w sierpniu), a ja dopiero teraz mam czas by napisać notkę. Tegoroczne wakacje jakoś mocno frustrujące się okazują i mało tym razem czasu dla siebie...
Kto czytał Marqueza i dał się zauroczyć realizmowi magicznemu, ten pewnie dobrze się będzie bawił przy lekturze tego debiutu kolumbijskiego pisarza. Pomysł zaiste ciekawy i mocno daje po głowie - rozdziały, w których poznajemy historię "miasta wdów" przeplatają się z bardzo suchymi, jakby jedynie uchwyconymi w migawce relacjami z tego co przeżywali w tym samym czasie w różnych częściach kraju mężczyźni. Morderstwa, egzekucje, dezercje, cały chaos i głupotę walk, których celu nawet walczący nie rozumieją widać jak na dłoni. Prostych ludzi nie obchodzi specjalnie wojna - i partyzanci twierdząc, że walczą w sprawie ludu, i wojsko, które twierdzi, że go broni, potrafią być równie okrutni i żądać abyś z karabinem walczył po ich stronie.

Miłość z księżyca, czyli tradycje kontra cywilizacja

Kolejna produkcja oglądana w ciągu ostatnich kilku lat, gdzie pojawia się stacja Bajkonur i motyw zbierania złomu spadającego z biega przez okoliczną ludność. Rzeczywiście klimaty dość egzotyczne i mimo, że ten motyw to już nie nowość, widać, że Kazachstan zrobił z tego dość modny temat i ściąga kolejne ekipy filmowe i zbiera nagrody na różnych festiwalach na świecie. Tym razem we współpracy z kinematografią niemiecką stworzyli współczesną wersję śpiącej królewny.
Młody, troszkę zakompleksiony chłopak marzy o wielkiej miłości. Jest specem w swej wiosce od nasłuchów radiowych - dzięki niemu wszyscy mogą żyć na jakimś poziomie docierając jako pierwsi do części rakiet spadających z nieba i sprzedając je na złom. Gdy po raz pierwszy w telewizji zobaczy francuską kosmonautkę przygotowująca się do lotu, obiekt jego westchnień przyjmie bardziej konkretny obraz.

środa, 14 sierpnia 2013

Last minute, czyli ja w ogóle nie lubię chodzić do kina, a szczególnie nie chodzę na filmy polskie

Nie, nie - to tylko cytat. Tak naprawdę do kina chodzić lubię, choć rzeczywiście czasem się zastanawiam po jaką cholerę wydałem 30 złotych na bilet. A w przypadku kina polskiego zastanawiam się 10 razy zanim się wybiorę. Skoro Patryk Vega kręci takie dziwolągi jak Last Minute, to znaczy, że już do nikogo z twórców nie można mieć zaufania, bo za pieniądze można zrobić wszystko w tym kraju. Jeszcze Kloss można by rzec był naszą przaśną próbą odwołania się do kina akcji (w realiach wojennych), Ciacha (może na szczęście) nie widziałem, ale Last Minute miało być wyluzowaną propozycją na wieczór.
Ufff. Zabrakło kasy? Chyba nie tylko na sam wyjazd (bo zdjęcia albo w hotelu, albo skromnie na jednej plaży, gdzie ten Egipt?), ale na wszystkich etapach produkcji, bo całość sprawia wrażenie mało składnego zlepku różnych scen - ani to specjalnie zabawne, ani nie mające zbyt wiele sensu.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Prawda - Michael Palin, czyli czy idealiści już pomarli

Na początek malutkie radości :) Tak mi się od wczoraj zbierają różne rzeczy i może pora się nimi podzielić:
- profil Notatnika (wejście z prawej strony bloga) ma już ponad 500 fanów. Hurra! Jako szczęśliwy znak odczytuję fakt iż jako 500 dołączył Marek Aureliusz. Ech ten Facebook. Dobrze, że nie Feliks Dzierżyński, bo bym lekko spanikował czego u mnie szuka, bo z kulturą chyba nie było mu specjalnie po drodze.
- dzisiejsza notka jak dobrze liczę jest 954 wpisem na blogu. Do 1000 coraz bliżej, ale przecież nie o liczby tu chodzi. Po prostu frajda ogromna gdy człowiek się trochę ogląda wstecz. Cieszy zainteresowanie ludzi i to, że wybaczacie czasem moją nieporadność stylistyczną albo pośpiech i chochliki gdy słownik mi się wyłącza...
- Nie mam czasu na bieganie po różnych stronach i pisanie recenzji dla innych - wystarcza mi póki co blog, ale frajda ogromna gdy linki pojawiają się w różnych miejscach - Blogarytm to fajny pomysł i miło dołączyć do grona tych, którzy już z nimi współpracują. O innych stronkach będzie jeszcze okazja napisać. 
A dziś o książce Prawda... Pamiętajcie, że jeżeli kogoś zainteresuje to można ją wygrać u mnie w rozdawajce (patrz zakładka z konkursami na górze).
  
Michael Pallin - gdy słyszymy to nazwisko i widzimy tego faceta, skojarzenia są jednoznaczne: ekipa Monthy Pythona. I na tej legendzie żartownisia i ekscentryka pewnie można by jechać długo, tyle że pewnie chleba z tego zbyt wielkiego nie ma. Zamiast odcinać więc kupony od dawnej sławy, człowiek ima się innych zajęć - a to robi filmy podróżnicze dla BBC, a to znów sięga po pióro (ha, następne pokolenia chyba już nie będą rozumieć tego określenia)... Nie mamy więc do czynienia z debiutantem, Palin pisać potrafi, teraz tylko pytanie czy jest to coś godnego uwagi, czy też po prostu próbuje nam się wcisnąć produkt nijaki, wierząc, że samo nazwisko autora i promocja wystarczą by przyciągnąć uwagę.

Marigold hotel, czyli optymizm jest dobry w każdym wieku

I kolejna rzecz obejrzana w ostatnich tygodniach. Tu wystarczy zerknąć na zwiastun, zobaczyć znajome twarze aktorów i od razu człowiek dopisuje do listy do obejrzenia. Dostajemy może nie tyle komedię, przy której będziemy boki zrywać, ale całkiem sympatyczny, pogodny film, wpisujący się trochę w serię z ostatnich lat obrazów pokazujących, że starość nie musi być straszna, nudna, że można przeżyć ją z pasją. 
Grupa emerytowanych Anglików, każde trochę z innych przyczyn, ale każde upatrujące w zmianie jakąś swoją dużą nadzieję, wyrusza w podróż do Indii skuszona folderem luksusowego hotelu dla osób starszych. Dom spokojnej starości, klimat dawnego imperium brytyjskiego, słońce i egzotyka, no kto by się nie skusił w sytuacji gdy życie tam może być wielokrotnie tańsze niż na Wyspach? Może to jest jakiś pomysł dla naszych emerytów? Szarpnąć się na bilet i wyjechać gdzieś na Kubę, na jakieś wyspy, albo na Białoruś :) Tam być może nasze nędzne pieniądze okażą się wystarczające na ciut więcej niż u nas, a nawet jeżeli nie to przynajmniej nie będzie kłuć nas w oczy tak wielkie bogactwo innych... 

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Stowarzyszenie miłośników literatury i placka z kartoflanych obierek - M.A. Shafferm, A. Barrows, czyli listy, spotkania, lektury

Książka, która dla wszystkich tych, którzy lubią o książkach rozmawiać pewnie jest chyba "kultowa". Wszak idea DKK przyszła do nas właśnie z Wielkiej Brytanii, zbiera u nas obfite żniwo, człowiek więc aż ciekaw jest, jak to dawniej takie spotkania mogły wyglądać. Co prawda można by się upierać, że i u nas tradycje literackich spotkań są wiekowe, ale chyba rzadko to wyglądało tak jak w tym zadziwiająco prostym pomyśle: nie żadne spotkania ze specjalistami, wykłady, tylko spotkanie przy poczęstunku i opowiadanie o tym co się ostatnio czytało, dzielenie się emocjami i zachęcanie by inni spróbowali tego samego. Obecnie najczęściej wcześniej ustalamy, że czytamy to samo, ale znam takie kluby gdzie wciąż jest pełna dowolność i ustala się kilka tytułów do wyboru. No dobra - przydługi wstęp, bo przecież właśnie jako lekturę wakacyjną na DKK czytałem "Stowarzyszenie...", ale chciałem od razu podzielić się z Wami wielką skargą...

Dom snów, czyli straszenie takie bardziej "familijne"

Remont się przeciąga, niech nie dziwi Was zatem brak notek. Nie tracę jednak nadziei, że zapasów szkiców (czasem to sam tytuł książki, wiec muszę się spieszyć by wrażenie nie uleciały) wystarczy na czas jakiś. Na początek notki książkowe będą na pewno przeplatane różnymi filmowymi i nie przejmujcie się, że w wakacje zdarza mi się oglądać rzeczy lżejsze i mniej ambitne :) 
Dom snów widziałem już po raz drugi i prawdę mówiąc niby film wcale nie stary, ale prawie zapomniałem o co w nim chodziło. To chyba niezbyt dobrze o nim świadczy? A przecież pomysł był wcale niegłupi i początek filmu był dość klimatyczny...

środa, 7 sierpnia 2013

Umarli tańczą - Piotr Głuchowski, czyli pogoń za zbrodniarzem, pogoń za sprzedażą

Uwaga najpierw szybki przegląd nowych notek, które pojawiają się na miejsca po zakończonych konkursach: płyta "Uczucia w promocji" Zabili mi żółwia oraz  film "Orkiestra" z 1996 roku.
A na dziś notka podwójna, bowiem książka cieszy się popularnością i oprócz własnej mam jeszcze recenzję (na początek) od swojej koleżanki Marty. Napisała już wyprzedzając mnie również o drugim tomie (a ten jeszcze przede mną), ale ponieważ dużo nie zdradza niech to będzie po prostu dobra reklama powieści Piotra Głuchowskiego. Zdecydowanie wciągają!

Książkę możesz kupić tu
Sam jakiś czas temu dostałem propozycję by wziąć do recenzji kolejną książkę tego autora, ale gdy przyznałem się, że przegapiłem pierwszą - od Agory (bardzo dziękuję) otrzymałem obie! Aha pod recenzją Marty znajdziecie parę słów ode mnie, a już dziś mogę Wam obiecać (jak będą zainteresowani), że książka wejdzie w skład pakietu rozdawajki na wrzesień.

Po przeczytaniu kilkunastu stron kryminału Piotra Głuchowskiego „Umarli tańczą” wydawało mi się, że dotyczy tematów, które staram się omijać, przede wszystkim okrucieństw wojennych. Zastanawiałam się, czy książki nie porzucić, ale było to niezgodne z moją naczelną zasadą – rozpoczęte książki czytam do końca. I dziękuję opatrzności, że jestem czytelnikiem z zasadami. Książka okazała się być niesamowicie wciągająca, tematów wojennych było niewiele, a i te podane w taki sposób, że nie mogłam się oderwać.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Ki, czyli daj palec, wezmę rękę

No to dziś aż dwie notki o filmach polskich opowiadających o naszej współczesności. Notka o dramacie "Ewa" wylądowała w miejsce konkursu, w najbliższych dniach postaram się wszystkie te "dziury" na blogu zatkać... A na dziś też portret kobiety, ale jakże zupełnie innej - "Ki" opowiada nie tyle jak to ciężko utrzymać w dzisiejszych czasach rodzinę, co raczej o braku umiejętności jej założenia. W debiucie Leszka Dawida w centrum cały czas jest główna bohaterka - wszyscy inni są jakby w tle, ale nie tylko w filmie, ale również dla niej: ciepło traktowani gdy są potrzebni i kompletnie olewani gdy z nimi nie po drodze. Hasło na plakacie brzmi: nie polubisz jej i jest w tym dużo prawdy. Kinga (świetna Roma Gąsiorowska) nawet świętego by wyprowadziła z równowagi. Prosi o popilnowanie synka przez godzinkę i idzie imprezować na całą noc, wprasza się do kogoś do mieszkania i rządzi jakby było jej, pożycza i nie oddaje, wykorzystuje ludzi, a gdy próbują jej zwrócić na coś uwagę traktuje ich "z buta".

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Orkiestra, czyli te okrutne kapitalistyczne dupki

Kolejny film osadzony w latach 80-tych i wokół walki rządu Margaret Thatcher ze strajkami w górnictwie. Temat, który budzi sporo kontrowersji (bo jedni przyznają rację żelaznej premier i są wdzięczni za jej upór, a inni rzucają gromy na jej głowę) i jest przecież nam dość bliski - podobne argumenty i podobne protesty towarzyszyły likwidacjom różnych zakładów w Polsce i podobnie jak tam duża grupa ludzi nie odnalazła się w nowych czasach i nadal czuje się skrzywdzona. Nie ma tu specjalnie miejsca by analizować cały konflikt (znalazłem ciekawe choć lewicowe spojrzenie na jego historię), filmy zwykle bardzo mocno przechylają naszą sympatię ku górnikom, którzy tracą pracę, ale warto czasem pogrzebać trochę w faktach by zobaczyć szersze tło i pomyśleć nad przyczynami (lepiej podtrzymywać nierentowne przedsiębiorstwa czy zainwestować w nowoczesność i przekwalifikowanie przemysłu)... Mimo wszystko (czyli np. przemoc przy gaszeniu strajków) uważam, że racja była po stronie Thatcher i dzięki temu Wlk. Brytania miała kilkadziesiąt lat prosperity.
Ale odejdźmy od polityki i skupmy się na filmie. Nie znajdziemy tu wielkich kontrowersji politycznych, wielkich konfliktów, wszystko jest zarysowane w miarę łagodnie, ale tak byśmy nie mieli wątpliwości po której stronie lokować nasze emocje.

Przystanek Woodstock - dzień trzeci, czyli krótkie refleksje na koniec

O poprzednich dniach pisałem na szybko z Kostrzyna: dzień pierwszy i dzień drugi (jeżeli ktoś ciekaw porównania z Przystankiem sprzed dwóch lat może odnaleźć na blogu również tamte notki). Wiadomo, że to dość subiektywne spojrzenie - ani nie byłem na wszystkich koncertach, ani pewnie we wszystkich miejscach gdzie coś się działo - czasem to była świadoma decyzja, a czasem przypadek (dlatego całe te afery z ks. Bonieckim, Wojewódzkim, czy spoliczkowaniem Miecugowa znam tylko z relacji prasowych). Ponieważ to ostatnia notka na temat Przystanku, więc będę się starał zgromadzić tu wszystkie swoje refleksje, które dotąd się nie zmieściły - mam nadzieję, że nie będzie zbyt chaotycznie... No i kilka fotek - często nie brałem aparatu, więc jest ich niewiele - ale jak ktoś ma ochotę na więcej to najlepiej grzebać na profilu Przystanku!
Po co? Czyli kontrowersje...
Często nawet moi znajomi dziwią się po co tam jeździć, albo pytają jaka tam jest publika... Padają określenia "brudasy", degeneracja itd. Oprócz różnych ataków na samego Owsiaka i np. gości których zaprasza (czyli np. z tego roku ks. Boniecki i Wojewódzki) media oczywiście z lubością biorą co bardziej kolorowe i roznegliżowane zdjęcia by pokazać światu jaka to ta młodzież jest rozwydrzona, dziwna, wyluzowana itd.
Rzeczywiście trochę tak jest  - to festiwal, w którym dla młodych oprócz muzyki liczy się wygłup, zabawa, więc przebieranki, fryzury, taplanie się w błocie (czy nawet chodzenie w negliżu) jakoś nikogo nie dziwią i stanowią element stały tej imprezy. Przyjeżdża pół miliona ludzi, a pod scenami bawi się może kilkadziesiąt, a na największych gwiazdach kilkaset tysięcy. Po co więc tam są? Żeby się "wyluzować", pobawić w fajnej atmosferze, gdzie nikt nie patrzy się na nich jak na dziwoląga tylko dlatego, że ubrał się inaczej niż jakiś "kanon" społeczny. Czasem to "bunt" jedynie na wakacje, ale dla sporej grupy pewien styl, gatunek słuchanej muzyki i jakaś ideologia to rzeczy ważne na co dzień. I wszystkim krytykom i oskarżającym tych młodych o nie wiadomo co, chciałbym przypomnieć, że często ci młodzi z irokezami, kolczykami itd. są pierwsi do wolontariatu, do różnych inicjatyw społecznych, bo im się chce, bo dla nich nie pieniądze są najważniejsze. To nie tylko zbieranie do puszek co roku w styczniu. Może więc zamiast kręcić nosem o tym jaka to młodzież okropna i jak to Owsiak nimi manipuluje, warto po prostu z nimi rozmawiać, przyjechać tu do nich i odpowiadać na ich trudne pytania... Jakoś mam przeczucie, że organizatorzy nie odmówiliby zaproszenia do namiotu ASP nikogo... Skoro ktoś z założenia skreśla jakąś telewizję i nie chce do niej chodzić, to niech potem się nie dziwi, że przeciwnicy polityczni z radością to wykorzystają zagarniając rolę komentatorów rzeczywistości dla siebie. Że manipulacja, kłamstwa? No przecież na żywo nikt ci nic nie wytnie, ani nie zagłuszy. Ogromny szacunek mam dla tych, którzy zamiast marudzić i narzekać na ośmieszanie krzyża, przyjeżdżają na Przystanek Jezus po to by opowiadać jak ten krzyż jest dla nich ważny. Widziałem mnóstwo takich spotkań, rozmów, modlitwy, a jakoś nie widziałem by ktoś ich bił, wyśmiewał, przeganiał... Spotkanie i rozmowa powinny być kluczem do dialogu, bo gromy rzucane z felietonów tego nie załatwią - do młodych w ten sposób się nie dotrze... 

Zabili mi żółwia - Uczucia w promocji, czyli uśmiech w muzyce


Uśmiech na twarzy wywołuje już sama nazwa tej kapeli. A muza dodatkowo go tylko pogłębia. Postpunkowe reggae, zabawne teksty, skoczne melodie  to skojarzenia, które nasuwają mi się na pierwszą myśl o tej płycie (bo kolejnych w całości nie znam)... Rozpoznawalne i nakręca bardzo pozytywnie :) Teraz jeszcze kiedyś zobaczyć ich na żywo...
Niby jest już sporo kapel grających u nas podobne klimaty (czasem bliżej ska, czasem bliżej reggae), ale i tak ZMZ moim zdaniem opanowało dla siebie pewną niszę - głównie przez dołożenie do tych skocznych melodii prawie kabaretowych tekstów (King Kong to po prostu hit!).

sobota, 3 sierpnia 2013

Woodstock, dzień drugi, czyli królestwo za cień(-ia)

O ile pierwszego dnia jeszcze można było raz na jakiś czas spodziewać się jakichś chmurek na niebie, to drugi dzień to po prostu żar z nieba prosto na głowę. Nic dziwnego, że człowiek szuka cienia jak zmiłowania i jakoś nie ma specjalnie siły na to by skakać tuż pod sceną o ile jest ona w pełnym słońcu. I wiadomo - jak upalnie, to i kurz unoszący się przy tych tłumach wędrujących w tę i z powrotem, ale tego się prawie nie zauważa (najlepiej widać ile jego jest po samochodach stojących na polu). Pod samą sceną pomagają chusty, a najczęściej używanym gadżetem są rękawki wielofunkcyjne od Playa rozdawane tysiącami na polu - noszone jak nie na głowie to w najprzeróżniejszych innych miejscach. Play w ogóle jako sponsor główny sprawdza się całkiem nieźle - zorganizowali dla leniuchów koło Lidla strefę z telebimem by można było spokojnie oglądać koncerty, zorganizowali sporą ilość punktów z gniazdkami do ładowania komórek i zafundowali drewniane pomosty przy kranach (szkoda tylko, że inne zlewy porozrzucane w lesie są już w dużo gorszym stanie i tam nikt się nie przejmował funkcjonalnością). Choć nie jest bez błędów z ich strony - specjalna aplikacja z programem to jakaś katastrofa totalna, tyle w niej błędów, a z zasięgiem nie zrobili kompletnie nic (stąd notki raczej żałosne i przypadkowe)... Drugim sponsorem jest ponownie Carlsberg i do ich działań zdążyliśmy się już przyzwyczaić (do cen też), więc specjalnie nie będę tego komentował. Dużo bardziej od ich namiotów (już dwa miasteczka piwne) i jeżdżącej ekipy z gazikiem, która rozdaje piwa organizując jakieś konkursy, drażnią mnie punkty sprzedaży papierochów i tzw. specjalne strefy dla palaczy (pufy, leżaczki, muzyczka, dmuchawy, a nawet specjalne dyskoteki)... Szlag. I weź tu człowieku uwierz w to, że to ten sam festiwal co jeszcze parę lat temu... Ale o tym pewnie jeszcze napiszę jutro.

piątek, 2 sierpnia 2013

Przystanek Woodstock dzień pierwszy, czyli daj łyka

Tak jak się spodziewałem pisanie notek na Woodstocku cholernie trudne. Nie chodzi tylko o brak czasu, ale i o brak zasięgu. Umówmy się więc, że różne foty, klipy itp będę uzupełniał, notka będzie szlifowana, a teraz tak na gorąco...
Przyjechaliśmy dzień wcześniej, więc zdążyliśmy jakoś się zaaklimatyzować przed przyjazdem największych tłumów... Trochę spotkań z ludźmi (Zielona Przystań i zaprzyjaźniona poprzez Jacka Familia), łażenie po terenie Przystanku no i muzyka... Tej tu sporo i mam nadzieję, że to właśnie ona przyciąga większość ludzi (choć czasem tracę taką wiarę).
Jako, że Notatnik jest kulturalny to w notkach skupię się przede wszystkim na tej ostatniej warstwie... A więc dzień pierwszy (i kawałek środy, czyli dnia przed):
Zawsze gdy pisze się o Przystanku to mam ochotę pisać właśnie w dwóch warstwach o jego fenomenie - socjologicznej, czyli pisząc o ludziach, którzy tu przyjeżdżają, co ich sprowadza, co ich kręci, jacy są, oraz o muzyce, bo tej tu mnóstwo - w tej chwili mamy 3 oficjalne sceny, na których non stop coś się dzieje, a oprócz tego jeszcze jakieś wydarzenia, które są nieprzewidywalne (albo dla wtajemniczonych, którzy biegają z rozpiskami, albo fotografują w każdym namiocie program). W środę po rozbiciu namiotu i różnych spotkaniach (po raz pierwszy rozbiliśmy się na polu płatnym - trochę ze względu na wygody i bezpieczeństwo, bo chyba już trochę za stary jestem na różne godzinne kolejki do prysznica, albo taplanie się w błocie) zajrzeliśmy do wioski Krishny. Mimo tego, że oficjalnie koncerty startują od czwartku tu już się działo! Scena Pokojowej wioski (jak zwykle wdepnęliśmy też na żarcie, wciąż identyczne jak co roku, ale to sycące i tanie) opanowana w tym roku głównie przez kapele ze stajni Lou&Rocked Boys - co cieszy ogromnie, bo to kapele, które na co dzień rzadko mamy okazję słuchać, oglądać na żywo. Punkujący The Bill, niesamowicie energetyczna Raggafaya (tylko strasznie żałuję, że te teksty tak mocno pro-marihuanowe) - namiot Krishnowców malutki, kurzu pełno ale zabawa kapitalna. Potem zajrzeliśmy na chwilę na górę i to chyba dla mnie największa niespodzianka wieczoru: występ "tylko dla dorosłych" kabaretu Limo. Nie tylko namiot ASP pełen, ale całe wzgórze pełne, bo telebim na zewnątrz i po prostu wszyscy robią bokami ze śmiechu. O samych skeczach nie będę pisał, w każdym razie dużo było improwizacji i było dość pikantnie. Ale najbardziej fenomenalne jest to, że ta sama publika, która rzuca się w pogo pod scenę na koncertach punkowych, siedzi spokojnie na spotkaniach w ASP, albo skacze sobie przy folkowych kapelach na małej scenie.
Tak to chyba największy fenomen tego koncertu - różnorodność. Przyjeżdża kilkaset tysięcy ludzi, ale każdy zamiast marudzić, po prostu szuka sobie czegoś fajnego dla siebie, próbuje się bawić tam gdzie trafia. Dość powiedzieć, że wczoraj grało na dużej scenie Mazowsze, a dziś ma występ Bregovic... Środę zakończyliśmy znowu u Krishnowców na świetnym występie Haydamaków. Kolejna kapela z tej samej wytwórni -polecam ich strony i katalogi, bo znajdziecie tam niesamowicie różnorodną muzę - od ska, reggae, aż po punk rock, kapele w większości krajowe, którym nikt specjalnie nie daje miejsca w radiu, ani nie chce wydawać. A to taka kapitalna muza! Na żywo jeszcze lepsza!
Czwartek - pierwszy oficjalny dzień koncertowy. Na początek Bednarek - jakoś specjalnie mnie nie rozbujał, ale ludziom się podobało. Potem rozwaliliśmy się w cieniu (bo słońce praży okrutnie) na leżaczkach w strefie Allegro - jest się bardzo blisko sceny, a potem po zebraniu sił można udać się na bicie rekordu świata w produkcji wiatraczków, albo naładować sobie komórkę jazdą na rowerku stacjonarnym. I tak zeszły nam koncert Offensywy (całkiem fajne) i beznadziejny moim zdaniem występ Niemców z Atari Teenege Riot. Kompletnie nie czuję takiej muzy i dziwię się Owsiakowi, że idzie w tę stronę (jakby Prodigy go nic nie nauczyło, że ściąga to dziwną publikę, która nie chce wczuć się w tę atmosferę Przystanku - dla nich reszta widzów to brudasy)... Potem jak zwykle rozgrzewający koncert Big Cyca - znane kawałki rozbujały publikę... Third World, choć lubię reggae jednak dla mnie zbyt statyczne i udaliśmy się na górę na folk. Nie wiem jak do końca Przystanku, ale jak dla mnie na razie Folk i moje ulubione dęciaki (o nich za chwilę) to najlepsze punkty programu. Czeremszyna na małej scenie dawała czadu tak genialnie, że podlaskie przyśpiewki popchnęły ludzi do tańca nawet lepiej niż najostrzejsze kapele. Po prostu brawa dla kapel, które tam występują dla małej publiki i dla tych, którzy tam przychodzą i pokazują jak można się cudownie bawić... Potem Teuta - projekt Steczkowskich, ale my już schodziliśmy w dół. Wpadliśmy jeszcze wieczorem na występy do Pokojowej Wioski, jakoś na dużą scenę nas nie ciągnęło - słyszeliśmy tylko Ugly Kid Joe i ich hardrockowe riffy. A u Krishnowców kolejne fajne kapele - najpierw Tabu, a potem kolejny projekt z Ukrainy, czyli Kozak System. Szkoda tylko, że wszystko poopóźniane, więc Eneja już nie doczekaliśmy, bo zaczynał się grubo po północy...
To tak na szybko o samej muzie, może jutro, albo po powrocie uda się napisać więcej o samym Przystanku i ludziach :)
A skąd tytuł notki. Kabaret Limo słusznie zauważył - najczęstszy tekst, jaki się tu słyszy i scenki, które można spotkać na każdym kroku - dzielenie się piwem, każdym łykiem...