poniedziałek, 31 października 2016

Frankenstein, czyli co to znaczy być człowiekiem

Dzieciaki pognały sobie do znajomych i zdaje się, że mają zamiar też pomalować się i ruszyć w miasto po cukierki, a ja prawdę mówiąc mam jakiś stosunek obojętny do tego halloweenowego szaleństwa. Trochę się dziwię, że łapią się na to również dorośli, a żal, że mało zgłębiamy nasze rodzime zwyczaje i tradycje. Dopóki jednak moje pociechy nie bawią się w żadne wywoływanie duchów, pamiętają o tym, by jechać na groby bliskich, nie robię awantur o coś, co wydaje się i dla nich po prostu zabawą. 
A jak ja spędzę wieczór? Nie bardzo był czas, żeby odsapnąć po Targach Książki, ale takie okazji nie mogę przegapić: Benedict Cumberbatch w roli potwora we Frankensteinie! Nie mogłem obejrzeć w piątek wersji, w której gra postać tytułową, to chociaż zobaczę go w drugiej wersji. A partneruje mu Jonny Lee Miller. Umówmy się więc, że ta ostatnia, październikowa notka wypełni się jutro moimi wrażeniami. I jak zwykle namawiam Was do śledzenia wydarzeń np. w Multikinie (ale i kina lokalne uczestniczą w tym projekcie) - to świetna okazja, by zakosztować najlepszych sztuk ze scen brytyjskich, w bardzo dobrym wykonaniu, w świetnej jakości i z polskimi napisami.  

Strasznie żałuję, że nie mam tego porównania, bo Olga trochę kaprysiła na Cumberbatcha w roli Wiktora Frankensteina, a tu Lee Millera chwaliła, natomiast obu chwali za role stworzeń ożywionych przez szalonego naukowca. Ach czemu tego nie mogłem zobaczyć w obu wydaniach...
Na pewno to role nierówne - zawsze nasza uwaga jest bardziej skupiona na monstrum, a tu na dodatek prawie przez pół przedstawienia doktor po prostu znika - śledzimy losy istoty, którą zaraz po stworzeniu odpycha i która idzie w świat.

sobota, 29 października 2016

Śliski interes - Ryszard Ćwirlej, czyli spytaj milicjanta, on ci wskaże drogę

O Targach Książki pisać na blogu nie będę, ale za to na profilu na FB (link obok) znajdziecie trochę fotek :)

No i mogę sobie tylko pluć w brodę, że wyjeżdżając na targi nie mogłem się zdecydować czy brać coś z domowej kolekcji, żeby zdobyć autografy. Skutkiem tego przechodząc obok p. Ryszarda Ćwirleja podpisującego ten najnowszy tytuł mogłem się tylko uśmiechnąć i ukłonić. No nic, może w Warszawie nadrobię i pewnie będę miał większe możliwości zakupowe, bo tu nawet nasza "nośność" mnie ograniczała. Obiecuję to sobie, bo o ile poprzedni tytuł tego autora uważam za dobry, to dopiero teraz w pełni się zachwyciłem (z Martą Kisiel też tak miałem) i będę sobie zbierał starsze tomy o naszych dzielnych milicjantach. Intryga intrygą, ale przede wszystkim klimat lat 70 i 80, z ich absurdami, szarością, ale i „zaradnością” ludzi - w książce Ćwirleja odnajdziecie mnóstwo znajomych obrazków. Jedne wywołają uśmiech, inne zgrzytanie zębami i trzeba przyznać, że te dziwne czasy zostały sportretowane cholernie trafnie. A jeżeli ich nie pamiętacie, bo urodziliście się już po roku 1989? Pewnie trudno będzie Wam w niektóre rzeczy uwierzyć, wydadzą się one przerysowane, tragikomiczne. Jak to? Wszystko trzeba było zdobywać i załatwiać?
Ale gdy spytacie kogoś starszego, potwierdzi ile w tym celnych obserwacji. Oto kryminał retro, który przeniesie nas w całkiem nieodległą przeszłość, ale jakby w kompletnie inny świat. No i ci bohaterowie - krwiści, nie bez wad, czasem zabawni, ale też bardzo pasujący do tej historii.

Diabelski owoc - Tom Hillenbrand, czyli nie tylko dla smakoszy


Dotarliśmy już do Krakowa i znając siebie, z Targów przywiozę jakieś kolejne nowe kryminały, w autobusie zacząłem już dwa i pewnie je skończę do wtorku. Co ja na to poradzę, że to się szybko czyta i wciąga na maksa.
I dziś też o kryminale, ale ciut innym.

Seria wydana przez Smak Słowa jest bowiem dość zaskakująca - nazwana kolekcją kryminałów kulinarnych pewnie świetnie się wstrzeli w niegasnącą modę na gotowanie i eksperymentowanie w kuchni. Jest więc i zbrodnia, i pyszne jedzenie. Nie może być inaczej, jeżeli bohater jest szefem kuchni, a i cała akcja toczy się w tym środowisku. Autor, niemiecki dziennikarz, też z zamiłowania jest kucharzem, więc wie o czym pisze. Przyjrzyjmy się więc tomowi pierwszemu, bo drugi już leży na stosie i czeka na swoją kolejkę.

piątek, 28 października 2016

Aleja samobójców – Marek Krajewski, Mariusz Czubaj, czyli duszne lato 2006

Tyle mamy teraz kryminałów, że do tych starszych rzadko się wraca, ale seria  wydawana przez Edipresse kusi i czasem miło sięgnąć po takie tytuły. Jeżeli to nie retro, czasem zaskoczyć nas może fakt, jak szybko opisywane wydarzenia stają się historią. To co wtedy wydawało się tak świeże, dziś wydaje się dawną przeszłością. Choćby nasze "sukcesy" na mistrzostwach świata w piłce nożnej w 2006 roku - to chyba Mariusz Czubaj wprowadza takie wątki. Ciekawe byłoby podpytać, które elementy są pomysłami Marka Krajewskiego (pewnie te mroczne rytuały jak skalpowanie) i jak mi się pisało razem. 
W cyklu o policjancie z Trójmiasta Jarosławie Patrze, panowie wydali potem jeszcze jeden tytuł, czyli „Róże cmentarne” i ich drogi się rozeszły. W sumie szkoda, bo nadkomisarz naprawdę wydawał się ciekawą postacią. Może i ciut schematyczną, ale jak go polubiłem, choćby dlatego, że był tak mało lubiany przez otoczenie. Jest cholernie zasadniczy, wali prosto z mostu, czepia się poprawności językowej, w dodatku jest hazardzistą, rozwodnikiem, no tylko alkoholu w większej ilości brakuje do kompletu. Żadna z niego gwiazda, superman, czy geniusz. Ot, trochę intuicji i sporo żmudnych poszukiwań, a i tak rozwiązanie zaskoczy nawet jego samego. Sprawa stanie się jego obsesją i będzie gotowy na to, by nawet urlop poświęcić, byle tylko dojść prawdy.

czwartek, 27 października 2016

Rewers, czyli każde (prawie) miasto ma swoje kryminały

Moda na kryminały trwa w najlepsze, a czytelnicy zacierają ręce na kolejne świetne debiuty, czy książki swoich ulubieńców. Poza ciekawą intrygą, charyzmatycznymi postaciami, wszyscy chyba lubimy jeżeli akcja umiejscowiona jest gdzieś w naszej okolicy lub tam, gdzie już byliśmy i możemy wyobrażać sobie konkretne sceny, śledzić palcem po mapie. Kiedyś być może miasta niechętnie myślały o tym, by stały się scenerią dla zbrodni, dziś to raczej powód do dumy, świetny marketing, przyciągający turystów (Sandomierz najlepszym przykładem). I oto jedenastu świetnych autorów kryminałów bierze na warsztat jedenaście miejscowości i pisze opowiadania ze zbrodnią w tle. To musi być przebój. A jednocześnie dla każdego z nich również jakaś forma promocji - może ktoś po przeczytaniu krótszej formy, sięgnie po coś szerszego? Ja na pewno tak mam z Wojciechem Chmielarzem i Robertem Małeckim - o pierwszym dużo dobrego słyszałem, ale dotąd nie miałem okazji czytać, o drugim zbyt wiele nie wiem, ale właśnie coś wydał dla Wydawnictwa Czwarta Strona. Kilka innych opowiadań też jest ciekawych, ale tych dwóch autorów zrobiło na mnie najlepsze wrażenie.  
W każdym z opowiadań miasto odgrywa niebagatelną rolę. Obojętnie czy akcja umieszczona jest we współczesności, czy to retro, warto się przespacerować po tych ulicach, bardziej i mniej znanych zakamarkach. Gliwice, Piła, Rapa (słynna piramida), Łódź, Opole, Lublin, Warszawa, Kraków, Toruń, Wrocław, Poznań. Każde miasto ma swoją ciemną stronę. Nic tylko zanurzyć się w fabuły wymyślone przez autorów i w mniej lub bardziej znajome miejsca.

środa, 26 października 2016

Przebiegłe dochodzenie Ottona i Watsona, czyli Esencja i Romantyzm albo po prostu książki do łykania

okładka
okładka

Ciąg dalszy mojej edukacji komiksowej (dzięki Piotr!), ale tym razem nie wiem czy będzie tyle zachwytów co przy poprzednich albumach (kto ma ochotę zerknąć - patrz zakładka przeczytane, na dole). Podobają mi się tu przede wszystkim nawiązania do kultury, do książek, zabawny wydaje się pomysł, by książki spożywać w sposób skondensowany, w formie płynu, fajne są klimaty warszawskie... Całość jednak sprawia wrażenie trochę niedokończonego, tak jakby trzeba było szykować całość mimo dziur w scenariuszu (Grzegorz Janusz). Plansze (Krzysztof Gawronkiewicz) też jakoś niekoniecznie w mojej estetyce, sporo w nich powtórzeń i braku dopracowania (mimo, że inne, dziejące się na zewnątrz, są bardzo bliskie realizmu i bez trudu rozpoznamy te miejsca). Surrealistyczna historia (niestety krótka) pisana była na konkurs francuskiego wydawnictwa Glenat i mam wrażenie, że tam (podobnie jak np. w Belgii) nie brakuje bardziej wyrobionych czytelników, którzy doceniają oryginalność, groteskowość tego komiksu, ale chyba po prostu spodziewałem się czegoś bardziej rozbudowanego, a nie raptem kilkunastu scen rozciągniętych na kilkadziesiąt stron. Ciekawe jakby to wyszło gdyby ktoś pokusił się o pociągnięcie tych pomysłów dalej np. w filmie, książce... To chyba podstawowy zarzut - mało mi! Za szybko to się kończy, nawet powiedziałbym urywa, więc wpływa to na ostateczną ocenę. W szkolnej skali ocen byłaby naciągana 4.

niedziela, 23 października 2016

Porachunki, czyli co za rodzinka

Robert De Niro gra ostatnimi laty w coraz większym szajsie i nawet jeżeli trafi się coś bardziej sympatycznego, to i tak po prostu się tam marnuje. "Rodzina" albo jak by chcieli nasi dystrybutorzy "Porachunki" nie ukrywam, że mnie troszkę ubawiła, ale to wciąż odcinanie kuponów do jego dawnych ról i sławy. Skoro zasłynął z ról mafiosa, to dajmy mu ją jeszcze raz, ale teraz poprośmy by jako emeryt ukrywał się przed dawnymi kumplami, na których doniósł do FBI. Objęty programem ochrony świadków wciąż musi się przenosić z miejsca na miejsce, nie mogąc jakoś pogodzić się z nudą i utrudnieniami w jakie został wmanewrowany. Zobaczyć go gdy ogląda w niewielkim miasteczku francuskim "Chłopców z ferajny" z sobą w roli głównej i ma omówić ten obraz jako amerykański gość, to jedna z lepszych scen tego filmu. Zwłaszcza, że obok siedzi Tommy Lee Jones, grający agenta, który ma się nim opiekować i każe mu milczeć, bo jednocześnie pilnuje, by jednak nie chlapał na lewo i prawo językiem o tym z kim robił interesy (zbyt wielu polityków by musiało pożegnać się z karierami).   

Czarny Orfeusz, czyli sobie przeznaczeni

Ciekawie czasem spojrzeć na obrazy, które uwodziły widzów przed laty, te mniej znane, może z krajów troszkę bardziej egzotycznych. Tym razem Brazylia i produkcja z lat pięćdziesiątych
Ogląda się to zabawnie, bo czujemy jak wiele z tych scen jest sztucznych, choć mają przecież sprawiać wrażenie autentycznego życia miasta przeżywającego karnawał. Ale jednocześnie to chyba właśnie może stanowić też o dziwnym uroku tego obrazu. Jakże inny to wizerunek karnawału niż ten, który znamy z przekazów dzisiejszych - mniej jest może erotyki, ale dużo więcej tańca i muzyki, w których uczestniczą wszyscy. Nieważne są pieniądze na jedzenie, na jakiekolwiek potrzeby, ważne, żeby mieć jakiś strój oraz parę groszy na zabawę. Tylko koniec zabaw jest podobny...

Ja, Daniel Blake, czyli zwykła ludzka solidarność

Od piątku w kinach i zastanawiam się jak Was przekonać do tego, byście wybrali nie jakieś wielkie superprodukcje, tylko właśnie ten, dość kameralny film. Jego siłą jest opowiadana historia, tak bliska życia jak tylko się da. To jeden z tych obrazów, które bawią, wzruszają, ale przede wszystkim sprawiają, że z większą empatią i wrażliwością patrzymy na innych ludzi. Jeżeli my sami będziemy obojętni na otaczające nas zło, absurdy, znieczulicę, to kto nam pomoże? Państwo? Wolne żarty.
Ken Loach od dawna w swoich filmach upomina się o godność ludzi, którzy niekoniecznie dobrze radzą sobie z wymaganiami, jakie narzuca współczesny świat. Bezrobotni, bezdomni, z różnymi zaburzeniami psychicznymi... To nie zawsze "lenie", jak by chcieli widzieć ich niektórzy, wściekli, że z to ich pieniądze idą na pomoc społeczną. "Ja, Daniel Blake" pokazuje nam trochę inne oblicze problemu, o którym myślimy często w pełen stereotypów sposób. Czy można i trzeba pomagać? W jaki sposób? Bo na pewno ten system, którym chlubią się różne państwa (nasze też) ma w sobie tyle idiotyzmów, że połowa funduszy (albo więcej) idzie nie na realną pomoc, tylko na utrzymanie rosnącej armii urzędników. Ma być lepiej, nowocześniej, przyjaźniej, a tak naprawdę dla zwykłego człowieka coraz trudniej jest uzyskać jakąś sensowną pomoc. Bo czasem nawet nie tylko o finanse chodzi, ale o ludzkie zainteresowanie i wsparcie. Nie o szkolenie, które nikomu nie jest potrzebne, nie o zbieranie kolejnych pieczątek...

Witajcie w świecie, który śmieszy i przeraża. Witajcie w świecie opieki społecznej. W świecie biurokratów, którzy podobno mają zadanie służyć ludziom.

sobota, 22 października 2016

Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender – Leslye Walton, czyli baśń, ale jakże bliska życiu

Nie wiem czym kierowała się córka wybierając ten tytuł, może recenzjami innych blogerów, ale na pewno wyróżnia się ona wśród innych cudowną okładką. Już choćby za to należą się brawa. 
Jej treść też potrafi zaskoczyć. Choć dla wyrobionych czytelników, od razu nasuną się porównania choćby do Marqueza, to dla wielu osób to będzie odkrycie czegoś nowego. Baśń, ale jakże bliska życiu. Życie, ale jakże bliskie baśni. Tęsknimy za odrobiną magii, szukamy jej często w lekturach, bo jest ona odskocznią od normalności. Ale jak się okazuje, przy jej pomocy, można opowiadać też o całkiem poważnych sprawach. Tak jak i tu: o tęsknocie, miłości, cierpieniu, traumach, inności, odrzuceniu, marzeniach, samotności. Bohaterowie tej powieści przeżywają to wszystko całymi sobą i choć może mają jakieś nadnaturalne umiejętności, wcale nie czyni to ich szczęśliwszymi, nie sprawia, że ich życie będzie uwolnione od cierpienia.

Inferno, czyli wszędzie wejdzie, wszystkie wie i po raz kolejny ratuje świat

Ale szalone dni. Dwa seanse kinowe, dwa spektakle teatralne, a do tego normalna praca (no może nie 16 godzin, ale przecież i tak muszę to potem odpracować), a potem jeszcze zarwana noc w kolejce z córką po Harry'ego Pottera, kilka godzin snu, ucieranie humoru, kilka godzin wymianki książek i wreszcie z bólem głowy siadam do notki. Ktoś coś wspominał o rozciąganiu doby do 48 godzin? Przecież po takim maratonie wypadałoby odsapnąć, a tu się szykuje, jutro teatr, pojutrze spotkanie dkk po pracy, a we wtorek zrywam się raniutko i jadę na jeden dzień do Torunia. Profesor Langdon mógłby się ode mnie uczyć. No dobra, ja jeszcze nie mam takich funduszy i możliwości, żeby przemieszczać się tak szybko po świecie. No i nie mam takiego umysłu, ostrego jak brzytwa. I świetnego garnituru... I tak dalej, i tak dalej. Ale przecież wiemy, że profesorek to taki klon Indiany Jonesa, równie doskonały, jak i nierealny. Dajmy mu do przeżycia kilka dni w Polsce, pracę za 8 zł za godzinę, parę problemów do załatwienia i byłby koniec z bohaterem. Nabijałem się przy lekturze Inferno Browna, że fajnie by było dogadać się z autorem na promocję jakiegoś naszego miasta, np. Krakowa. Tam najbardziej podobały mi się opisy miejsc, ciekawostki. A jak to wypada w filmie?

piątek, 21 października 2016

Babel, czyli najważniejszy jest drugi człowiek


Jeszcze nucę kawałki Brechta i Weilla z Opery za 3 grosze, ale ponieważ spektakl będzie powtarzany dopiero za czas jakiś, chwilę może poczekać. A dziś tak na szybko o filmie, który oglądałem chyba po raz 5. I nadal go uwielbiam. Ale ja mam chyba słabość do Inarritu i uwielbiam te jego układanki z ludzkich losów. Można kręcić nosem: że nie był pierwszy, że to takie pod publiczkę, ale cholera, ważne że porusza.

Cztery historie, różne miejsca świata, ale jednak łączą się ze sobą. To połączenie może nawet nie jest najważniejsze, bo pewnie można by się czepiać logiki, ale każda z nich wystarczy, by jakoś zaciekawić. Wszystkie cztery to naprawdę seans prawie 3 godzinny, od którego trudno się oderwać. Jedno zdarzenie. Jeden wybór. I konsekwencje, które potem trudno zatrzymać. A wydawałoby się, że to taka błahostka.

wtorek, 18 października 2016

Kompleks Portnoya, czyli to jest moje życie!

 Ponieważ w najbliższych czterech dniach czekają mnie aż trzy przedstawienia teatralne, mobilizuje mnie to trochę do porządków na blogu, bo aż trzy spektakle jeszcze nie doczekały się swoich notek. No to zacznijmy od tego co podobało mi się najbardziej, czyli spektaklu "Kompleks Portnoya" Teatru WarSawy. Tak jak odkryciem w ubiegłym sezonie był dla mnie mało znany Teatr Młyn, tak jestem pod dużym wrażeniem tego miejsca na Nowym Mieście, które dla mnie jest zupełnie nowe. Zdaje się, że jeszcze jakiś czas temu było tam kino. A tu proszę. Scena z ambicjami i z dobrą obsadą. Przynajmniej po tej sztuce - długie brawa na stojąco. I należą się jak cholera.
Zastanawiałem się jak przenieść taki tekst, pełen fantazji, wspomnień, odważnych scen, a tu proszę - okazuje się, że można i to wcale nie trzeba ganiać nago po scenie. Wszystko i tak widz przecież czuje, wyobraża sobie, więc nie zawsze trzeba wielkiej dosłowności. Powieść Rotha wspominam jeszcze z czasów licealnych i możecie się domyślać na co wtedy zwracałem największą uwagę. Ale gdzieś tam w głowie został mocno również wątek żydowskiego pochodzenia, konfliktów religijno-moralnych, wyrzutów sumienia i buntu przeciwko nim oraz tym, którzy je kształtowali. I to wszystko tu jest. A nawet więcej.

Oficjalny bootleg. Kraków 02.04.2016 - Kortez, czyli czy ty też się zakochasz w tej muzie?

Czas strasznie pędzi, a tu w najbliższych dniach zapowiada się jakiś szalony maraton. W ciągu raptem dwóch tygodni cztery miasta? Czuję się niczym jakiś przedstawiciel handlowy.
Dlatego zamiast planowanej notki dziś wrzutka o czymś innym. 
Najpierw wrzuciłem wpis o filmie francuskim, który chyba nawet jeszcze krąży gdzieś po kraju w kinach studyjnych: Co przynosi przyszłość? A teraz po raz kolejny uruchamiam play i lecimy o muzyce. 
Dziś, w tym kopniętym dniu udało się zrobić naprawdę sporo i ogarnąć lekko sprawy opóźnione, a cały czas akumulatory ładowała mi ta płytka. Szukałem co prawda nowego Kultu, ale na Deezerze jeszcze nie ma. Za to zerkając na nowości odkryłem, że kilka dni temu ukazał się dwupłytowy album koncertowy Korteza (podobno sprzedawany razem z dvd). Pamiętacie - pisałem już kiedyś o nim. I powtórzę to raz jeszcze: to gość, w którym można się zakochać od pierwszego utworu. Oczywiście w jego twórczości :) Przynajmniej ja "wsiąkłem" od razu. I potem Wam jeszcze: na żywo brzmi jeszcze ciekawiej niż w studiu.

poniedziałek, 17 października 2016

Niedźwiedź Wojtek, czyli towarzysze broni

Jutro kolejny spektakl teatralny, a więc styczeń szykuje się na bogato. Nadrabiam różne zaległości i nie ukrywam, że to głównie dramaty najbardziej mnie poruszają. W komediach, farsach, wszystko wydaje się takie przewidywalne, schematyczne, a tu proszę: wszystko zaskakuję, nawet pomysł na scenografię. Bajkę Łukasza Wierzbickiego, którą czytałem córkom do snu, teraz mogliśmy z młodszą oglądać na deskach teatru. Ale to bynajmniej nie jest spektakl tylko dla dzieci. I za to wielkie ukłony dla Tadeusza Słobodzianka. Pokazał nam, znaną już historię małego niedźwiadka przygarniętego przez wojsko, chwilami zabawną, chwilami smutną, ale ta maskotka brygady, choć cały czas na pierwszym planie (świetna rola Michała Pieli) nie jest tu jedynym bohaterem. Miś opowiada o swoim pragnieniu wolności, przyjaźni, potem o samotności, ale każdy z członków oddziału ma tu swój czas, by opowiedzieć swoją własną historię.

Ktoś we mnie - Sarah Waters, czyli wszystkiego po trochu, ale za to jaki efekt

Dawno nie było o serialach? No to niedługo napiszę o Belfrze (podoba się), a na razie zerknijcie na notkę o "Hap i Leonard".

A dziś autorka, której dotąd nie znałem, ale muszę powiedzieć, że Sarah Waters oczarowała mnie tym w jaki sposób potrafi stworzyć słowami pełną niepokoju atmosferę. I nawet jeżeli inne powieści nie są w podobnym stylu (spodziewam się tego), to przecież umiejętności operowania językiem literackim tak łatwo się nie traci? Tu balansuje na pograniczu czegoś rozrywkowego, powieści grozy (Poe się kłania, takie bardzo klasyczne straszenie), więc tym bardziej ciekawe jak sobie radzi z poważniejszymi tematami. Emocje i myśli swoich bohaterów potrafi oddać wyśmienicie.
Z czym mi się kojarzyła na początku ta powieść? Z serialem „Downton Abbey”, atmosferą wielkich, tajemniczych dworów i posiadłości, tą nutą wyższości i klasy, tak charakterystyczną dla brytyjskiej arystokracji.
Tyle, że ten świat po drugiej wojnie światowej odchodzi przecież w przeszłość, mało kto mógł pozwolić sobie na utrzymanie swoich rezydencji i poziomu życia na podobnym poziomie jak w przeszłości. Mamy więc powoli popadającą w ruinę posiadłość i jej właścicieli, którzy również popadają w coraz większą rozpacz. Do nas należą domysły czy za nadciągającą katastrofą, stoją bardziej problemy psychiczne, czy jednak jakieś siły paranormalne. 
Jedno wiem na pewno - ciarki chodzą po plecach. Klimat tej powieści, sekrety, które wyczuwamy gdzieś przez skórę, sprawiają, że ciężko się od nie oderwać.

sobota, 15 października 2016

Gwiazd naszych wina, czyli tak mało czasu


No to zerknijmy dalej na półkę młodzieżowych czytadeł córki - tym razem Green, który u nas jest bardzo popularny, ale napiszę o ekranizacji. Pewnie książka równie mocno porusza serducha (nie tylko młodych), no bo jak tu się nie wzruszać, gdy wiesz, że na miłość dwojga zakochanych zostało im tak malutko czasu. Tym bardziej więc warto, zamiast zamykać się w depresji, w cierpieniu, korzystać pełnymi garściami z tego co zostało. I o tym właśnie jest ta opowieść. Dla tych kilku szczęśliwych chwil warto nawet czasem ponieść ryzyko, że organizm osłabiony wysiłkiem, odmówi nam posłuszeństwa. No bo co zamiast? Oczekiwanie na to co i tak nieuchronne?
Było kiedyś Love story, teraz mamy Gwiazd naszych wina.

piątek, 14 października 2016

To skomplikowane. Julie - Jessica Park, czyli gdy ma się naście lat świat wydaje się taki prosty

Gdy ma się naście lat świat wydaje się taki prosty. To znaczy nie. To dla mnie teraz, z perspektywy lat, to wszystko co myśli się w wieku lat nastu, jakie ma się problemy (które wtedy wydawały się najważniejsze na świecie, a myślenie super logiczne), wydaje się proste. Nawet zabawne. Nic nie jest istotne - nauka, rodzina, a jedynie to czy on/ona o mnie myśli. I bądź tu człowieku mądry i znoś cierpliwie takie klimaty (pamiętając, że sam przez to przechodziłeś), rozmawiaj, tłumacz, choć i tak wiesz, że to na niewiele się zdaje. Dorośnie, zmądrzeje i sama będzie już widzieć banał, tam gdzie wcześniej widziała prawdziwe emocje i życiowe dylematy.
To taki mały wstęp do kolejnej pozycji ściągniętej z póki od córki. I tym razem niestety chyba jeden ze słabszych tytułów ze wszystkich, które w ramach takiego mini cyklu mógłbym zebrać (kolejny wkrótce). Bo choć autorka starała się zbudować bardzo tajemniczą atmosferę i trudny do rozgryzienia problem psychologiczny, to dla mnie był on tak przewidywalny, że wszystko mi się po prostu straszliwie nużyło - no nich powiedzą wreszcie to co już wiem i będzie finał.

czwartek, 13 października 2016

Dziewczyna z pociągu, czyli marzenie o idealnym życiu


Na początek mała wrzutka: w miejsce zakończonego konkursu pojawiła się notka o  Co jest grane, Davis?

No a dziś pociągnijmy wątek tego co się obejrzało, a teraz jest dylemat czy czytać. Zwłaszcza, że opinie różne. I choć na pewno wolę tego typu thrillery od tych wszystkich dość schematycznych sensacyjek typu Inferno, czy kolejnych marvelowskich ekranizacji po cichu powiem Wam, że d... nie urywa. Jednak nie do przebicia pozostaje "Zaginiona dziewczyna".
Podobnie jak w "Wyspie tajemnic" tu też jest tajemnica, ale nie ma aż takiego zaskoczenia, gdy wreszcie dowiadujemy się co jest grane. Nawet powiedziałbym, że jest podobny element wspólny w obu historiach - niepewność co do pojawiających się wspomnień, zacieranie granic między prawdą, a własnymi fantazjami.
Natomiast brawa należą się na pewno dla Emily Blunt. W roli jakże mało hollywoodzkiej, zapijaczonej, zaniedbanej, ogarniętej obsesją na punkcie byłego męża kobiety jest po prostu wyśmienita. I choćby dla niej warto pójść do kina. Zresztą, ci którzy czytali książkę, pójdą z ciekawości, a jeżeli ktoś o niej jeszcze nie słyszał, może przyciągnie go do kina zapowiedź dobrego thrillera.

wtorek, 11 października 2016

Wołyń, czyli co do tego doprowadziło

Blisko tydzień zbieram się do recenzji i wciąż nie znajduję słów. To po prostu trzeba przeżyć, zobaczyć samemu, by zrozumieć te wszystkie myśli, które kotłują się w głowie po wyjściu z kina. I warto go właśnie w kinie zobaczyć. W ciemności. W ciszy. Bo po prostu na to zasługuje.
Rzadko kiedy mam tak, że po wyjściu z kina, mam poczucie, że oglądałem coś prawie doskonałego. Tu naprawdę nie mam się do czego przyczepić: zdjęcia, dramaturgia, aktorstwo, wymowa tego filmu... Każda scena ma sens. Aż do końca. 
Wojciech Smarzowski na spotkaniu po projekcji powiedział: nie byłoby tego filmu, gdybym wcześniej nie nakręcił "Róży". Spotkania z ludźmi i rozmowy po tamtym obrazie, dały mu pewność, że pewne historie warto opowiadać, bo są dla ludzi ważne. I "Wołyń" właśnie takim filmem jest. Ważnym. Potrzebnym. Pewnym katharsis. Spotkaniem z demonami z przeszłości, które wciąż straszą. Przecież nigdy nad tymi grobami nie dokonało się prawdziwe pojednanie, przez wiele lat unikano po naszej stronie określenia "ludobójstwo", a z tamtej strony zgoda na to określenie nie jest wcale brana pod uwagę.
Historia trudna, bolesna, dla obu krajów jest jakąś raną, o której się myśli, że może sama się zagoi. Nie wiem czy film rzeczywiście, jak chcą jego twórcy, będzie jakimś pomostem i skłoni do nowych rozmów na temat tej zbrodni, ale wiem już i ze spokojem mogę powiedzieć: nie jest to na pewno jedynie rzucenie oskarżenia w twarz, trudno zbudować wokół niego będzie jednostronną narrację, która by podgrzewała nienawiść i podziały. Smarzowski zadbał bowiem o to, by przez ponad połowę filmu pokazać w jakiej atmosferze żyli Polacy i Ukraińcy na tych ziemiach, co działo się wcześniej i jak ta spirala niechęci, zazdrości, pragnienia "wyrównania krzywd" i życia wreszcie na własnej ziemi, nakręcała się coraz bardziej. A warunki wojenne, wszechobecne zło, które wokół panowało, być może dawało też poczucie bezkarności, nadzieję, że siłą można wygrać więcej.
Dopiero ostatnie mniej więcej 40 minut to bardzo realistycznie odtworzone bestialskie mordy na Polakach, a potem nie mniej okrutne i dokonywane w odwecie na Ukraińcach.

poniedziałek, 10 października 2016

Ostatnia rodzina, czyli tajemnice, demony i miłość


O filmie w ostatnich tygodniach jest bardzo głośno, zbiera zewsząd pochwały, więc jak tu przegapić taką nowość? Włodek po seansie był bardzo krytyczny - możecie zerknąć tu. A ja? Na FB napisałem, że po obejrzeniu filmu doceniam jeszcze bardziej książkę Grzebałkowskiej. Bo pisząc przecież o tym samym: o trudnych relacjach rodzinnych, o różnych nerwicach i demonach jakie targały zarówno Zdzisławem Beksińskim, jak i jego synem Tomaszem, uniknęła śmieszności. Pokazała ich złożoną osobowość, ale uczyniła bardziej tragicznymi niż żałosnymi. Film mam wrażenie, że niestety trochę przesuwa się w tę drugą stronę, szczególnie w wizerunku Tomasza Beksińskiego. Doceniam pomysł, grę aktorską (szczególnie Seweryn!), to w jaki sposób utkano z bardzo wydawałoby się normalnych, bardzo intymnych scen domowych, opowieść wciągającą i przerażającą. Doceniam. Chyba jednak w głowie mam więcej rzeczy, których mi tu zabrakło, które wydają mi się nie takie jak trzeba, niż takich za które bym bił brawa. 

niedziela, 9 października 2016

Wyspa tajemnic - Dennis Lehane, czyli co przede mną ukrywacie?


No niestety, nie zawsze uda nam się zachować "prawidłową" kolejność, czyli najpierw przeczytać powieść, a potem dopiero obejrzeć ekranizację. No bo przecież tak bardzo kusi, na czytanie wszystkiego brak po prostu czasu albo bywa i tak, że dopiero po filmie dowiadujemy się, że jest pierwowzór literacki (tak miałem z "Musimy porozmawiać o Kevinie"). Szczególnie gdy rzecz dotyczy kryminałów albo thrillerów, warto o tej kolejności pamiętać, bo przecież te niespodzianki przygotowane przez autora stanowią czasem o największym smaczku. No ale mówi się trudno. Obejrzało się i nic się na to nie poradzi. Pozostaje się tylko cieszyć gdy ekranizacja jest świetna, to obrazy z niej na pewno będą nam towarzyszyć w trakcie lektury. Tak właśnie miałem z "Wyspą tajemnic". Dennies Lehane w ogóle ma farta do bardzo dobrych wersji filmowych swoich tytułów. A może to właśnie jego talent sprawia, że na ten materiał, na te scenariusze kuszą się najlepsi? W każdym razie DiCaprio w roli federalnego szeryfa Teddy'ego był wyśmienity, a i sam film wspominam bardzo dobrze.

Dziedzictwo Orchana - Aline Ohanesian, czyli ile narodów ma swoje tragedie

Oglądając "Wołyń", myślałem również o tej książce i o historii jaką opowiada. Jak to jest mieszkać, wychowywać się w domu, który może wcale nie w tak odległym czasie, należał do zupełnie innej rodziny? Czy odkrycie czegoś takiego może zmienić nasze myślenie o sobie i historii swojego kraju? Czy da się zupełnie wymazać z historii miasta czy kraju ileś dziesiątek tysięcy ludzi i udawać, że wcale ich nie było? Czemu tak szybko zapominają nawet najbliżsi sąsiedzi i ich dzieci wychowywane są już bez pewnego fragmentu wspomnień, historii ich rodziców, czy dziadków?
 
Tak jak dla nas Wołyń, czy inne nieszczęścia spadające na nasz kraj, wymordowanie tylu Polaków w trakcie drugiej wojny światowej, tak dla Ormian wydarzenia z początku XX wieku są jakąś traumą, ale i pewnego rodzaju obowiązkiem. Trzeba bowiem z szacunku dla tych, którzy zginęli, przekazywać o nich pamięć, pielęgnować te ślady, które można ocalić. Zwłaszcza, gdy nikt inny, nie chce o nich już pamiętać, czy nawet słuchać tej historii. Zakłamywanie prawdy, wymazywanie szczegółów tych zbrodni, powtarzanie, że trzeba zapomnieć i wybaczyć, nawet jeżeli nikt nie chce przeprosić albo wymyśla pokrętne argumenty o współwinie, znieść chyba równie ciężko, jak i sam ból tego co się wydarzyło. 
Aline Ohanesian utkała ze wspomnień o przeszłości i prób jej odkrywania dziś, wstrząsającą i tragiczną historię, w której nie ma jednak jedynie samych oskarżeń. Na pierwszym planie stawia bowiem nie tylko młodziutką ormiańską dziewczynę, ale i zakochanego w niej nastoletniego Turka. Pokazując ile w ludziach było zazdrości, ile zła narobili politycy czy duchowni, wskazując na tego kto ma być lepszy, a kto gorszy, jednocześnie opowiada o miłości ponad tymi podziałami, o odruchach serca, które mogły ratować życie.

Powidoki, czyli godności mi nie zabierzecie

Film nie wszedł jeszcze do normalnej dystrybucji (zdaje się, że premiera w styczniu), nie ma nawet plakatów, ale już wiadomo, że będzie naszym kandydatem do Oscara i można go zobaczyć w dobrych kinach (ukłony dla Kina Atlantic). Z decyzją o wybraniu akurat tego filmu nie będę dyskutował. Każdy sam oceni czy to najlepszy wybór. Film Andrzeja Wajdy jest dość kameralny, surowy, nie zwraca na siebie uwagi, ale historia, którą opowiada na pewno jest interesująca. Tylko pytanie na ile będzie ona zrozumiała i ciekawa również dla widza za granicą. Co prawda tam też sporo inteligentów przeżyło swój romans z ideologią komunistyczną, ale zachwycali się nią "na odległość", nigdy nie dotknęli tego czym ona tak naprawdę była, czym się kończyła. A przecież nie od dziś wiadomo, że rewolucja uwielbia karmić się własnymi dziećmi, gdy zabraknie już innych wrogów, trzeba znaleźć sobie nowych, byle tylko wyjaśnić, że trudności są "przejściowe" i jak już zlikwidujemy wszystkich przeciwników, osiągniemy raj.

sobota, 8 października 2016

Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak - Anna Kamińska, czyli skąd mamy wiedzieć dlaczego w trawie piszczy

W telewizji mecz, ale jakoś mnie to mało kręci dzisiaj. Siadam więc do kolejnej notki. Co prawda w głowie siedzi od kilku dni tylko i wyłącznie "Wołyń", ale nadal nie bardzo potrafię napisać recenzję, sięgam więc do rzeczy archiwalnych, czy też jak kto woli: zaległości. Wciąż jest ich masa.
Powoli część z nich znajdzie sobie miejsce na notkach gdzie np. zakończył się jakiś konkurs - jak ostatni wpis o serialu "Bodo".
A dziś Simona. Nietuzinkowa postać i nietuzinkowa rodzina. Nawet rozmawiając na DKK (świętowaliśmy 5 lat przy torcie i to nawet z autorką "Simony"), że równie dobrze ktoś mógłby napisać kiedyś biografię drugiej z sióstr, czyli Glorii, bo ona też była niespokojnym duchem i miała życiorys wybijający się ponad przeciętność. 
Jedną z cudownych rzeczy na spotkaniu z Anną Kamińską była możliwość wysłuchania nagrań radiowych z pogadankami Simony Kossak - byłem zachwycony cytowanymi w książce fragmentami, a tu jeszcze miałem możliwość usłyszeć ten głos, specyficzny styl opowiadania tych historii ze świata zwierząt.

Głębokie błękitne morze, czyli tak wielkie pragnienie bycia kochaną

Na żywo w kinach. Tyle razy pisałem już o tym projekcie. Opera, balet, teatr i to w dodatku najciekawsze, wybrane spektakle z najlepszych teatrów. Nawet jak stać nas na wypad do Londynu na weekend, to przecież nie zawsze uda się zobaczyć wszystko. A tu mamy możliwość oglądania najlepszej obsady, ciekawych przedstawień i to w dodatku nawet bliżej niż ma okazję robić to przeciętny widz. Coś za coś. Nie jesteśmy tam, ale za to widzimy wszystkie emocje aktorów na dużym zbliżeniu. 
Tym razem dzięki kinu Atlantic, które prowadzi pokazy wraz z samorządem studenckim UW, obejrzałem świetny dramat napisany w latach 50 przez Terence'a Rattigana. Dla mnie mało znany, więc nawet ucieszyłem się, że w przerwie pokazano jeszcze wywiad z reżyserką, która trochę przybliżyła postać twórcy i wspomniała o wątkach autobiograficznych.
Ile razy jestem na tych pokazach, to zachwycam się scenografią. Cholera, rozumiem, że oni dysponują zupełnie innymi pieniędzmi, ale to czasem projekty wcale nie rozdmuchane, za to zawsze świetnie przemyślane. Dobre wykorzystanie światła, przestrzeni, rekwizytów: to ewidentnie zupełnie inna klasa myślenia o opowiadaniu historii. Dzięki temu gra aktorów, ich opowieść, ruch, są pełniejsze, nie wydają się tak bardzo zagubieni, jak to bywa w naszych teatrach.

piątek, 7 października 2016

Sekretne życie zwierzaków domowych, czyli kochamy je, tylko dlaczego czasem tak szaleją?


Ostatnie dwa dni tak intensywne, że nie było czasy, by pisać. Ale dzięki temu udało się sporo zobaczyć w kinie. Niedługo więc kolejne recenzje filmowe, ochy, achy i marudzenie. Dziś będzie chyba więcej tego co na końcu zdania. 
No bo tak. Zdaję sobie sprawę, że kina powinny mieć jakieś bajki na tapecie, bo przecież maluchom też należy się odrobina przyjemności. Na "Osobliwy dom Pani Peregrine" rodzice ich nie zabiorą, bo to za straszne, ale animacja o zwierzaczkach będzie w sam raz, prawda?
No więc okazuje się coraz częściej, że nawet z animacjami trzeba uważać. Twórcy bowiem nie przejmują się tym iż dziecko w wieku lat 4 czy 5 wcale nie potrzebuje akcji, pościgów, straszenia, fundują tego coraz więcej. Zupełnie tak jakby zamiast spokojnie opowiadać historię, w połowie wszyscy dostają małpiego rozumu i zaczynają wrzeszczeć, a teraz musi się dziaaaaać! Niech krokodyle kłapią zębami, rakarze ganiają po mieście, niech królik psychopata wygraża zamordowaniem ludzi, a co kilka minut zafundujemy widzom jakiś szaleńczy pościg.
I teraz wszystko zależy od tego czy Wasze pociechy są przyzwyczajone do takich rzeczy i je to bawi, czy też będą lekko skonsternowane tym co widzą na ekranie.

wtorek, 4 października 2016

Szumowiny - Jørn Lier Horst, czyli może wreszcie poznamy początek cyklu

Piąte spotkanie z tym autorem (nie licząc młodzieżówek, ale to inna bajka) i jego powieściami kryminalnymi. Abstrahując od dziwnej kolejności w jakiej poznajemy losy inspektora Williama Wistinga (do tej pory poznaliśmy tomy 7,8,9,10, pisałem o nich tu, a Szumowiny są tomem szóstym), należą się duże brawa dla wydawnictwa Smak Słowa, za odkrycie przed polskimi czytelnikami pisarza ze Skandynawii, który pisze kryminały trochę inaczej niż jego koledzy. Owszem: pojawiają się sprawy społeczne, jakieś ciekawe wątki dotyczące nastrojów w Norwegii, ale na pewno nie jest to ten chłodny, ponury klimat do którego przyzwyczaili nas inni Skandynawowie i na próżno szukać tu super szybkiej akcji, czy jakiegoś samotnego i pijącego alkohol policjanta, dla którego praca jest całym życiem. Bohater Horsta jest jak najbardziej normalny, ma jakieś swoje życie osobiste, a prowadzone śledztwa to żmudna praca policyjna, a nie jakieś polowania urządzane przez samotnego wilka. To styl może i mało skomplikowany, ale dający wcale nie mniej przyjemności niż książki Nesbo i reszty towarzystwa. Autor sam kiedyś był policjantem, więc wie o czym pisze, nie wymyśla na siłę historii, ale pokazuje jak z drobnych poszlak czy podejrzeń, można zbudować jakieś hipotezy i dojść do rozwiązania sprawy. 
Tym razem wszystko zaczyna się od... nogi w sportowym bucie, która zostaje znaleziona na jednej plaż. Skoro jest noga, to gdzieś musi być też ciało. Ruszając więc próby dopasowania sprawy z jakimś do tej pory niewyjaśnionym zaginięciem.

poniedziałek, 3 października 2016

Osobliwy dom pani Peregrine, czyli inni, a przecież tacy sami

Gdy reżyser przyzwyczai swoich widzów do jakiegoś stylu, zachwyci ich raz i drugi, strasznie trudno potem spełnić wszystkie oczekiwania. Tim Burton miał więc niełatwe zadanie. Na pewno do rąk dostał dobry materiał - klimatyczną powieść, pełną niepokojących, dziwnych postaci i zdarzeń, czyli Osobliwy dom Pani Peregrine Riggsa. 
Czytając ją, od razu pisałem o planowanej ekranizacji Burtona: Wizualnie to na pewno będzie perełka, a książka jak mało która pasuje do jego dziwnych, pokręconych wizji. Podobała mi się wtedy w niej ta początkowa nieoczywistość - okropieństwa drugiej wojny światowej i fantazje na temat potworów ukrytych pod ludzkimi postaciami.

Tyle, że tym razem chyba trochę maczali w tym producenci, bo gdzieś ta magia trochę ulatuje. W książce na pewno spory wpływ na klimat miała nie tylko treść, ale i zdjęcia: pożółkłe, tajemnicze, mroczne. I trochę też taki obraz nam towarzyszył: deszczowej i mglistej wyspy, ruin sierocińca, a nawet potem, sceny jakie pojawiały się w głowie, dalekie były od sielanki. A w filmie: wizualna feeria barw, nasycone kolory i nawet to co dziwne, zaskakujące, sprawia wrażenie czegoś normalnego. Zamiast domu dla dzieci odrzucanych przez społeczeństwo, zgorzkniałych dziwaków skazanych na życie wciąż w tym samym dniu, obdarzonych groźnymi mocami (np. panowania nad ogniem, ożywiania), mamy coś na kształt Akademii Pana Kleksa, z zabawami i masą dzieciarni (jednak wyobrażałem sobie starszych lub chociaż ciut dojrzalszych). Oczywiście do czasu, bo potem dzieje się dużo rzeczy burzących tę idylle, ale to pierwsze wrażenie jest ważne.

niedziela, 2 października 2016

Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście - Dariusz Kortko, Marcin Pietraszewski, czyli liczy się tylko cel

Pisząc o bigrafii Jerzego Kukuczki wydanej przez Agorę, nie mogłem napisać też o innym tytule na temat naszych himalaistów, który wzbudził ostatnio tyle kontrowersji. Moje zdanie macie tu:

W odróżnieniu od książki Hugo-Badera, który moim zdaniem nie dotknął nawet magii jaka tkwi we wspinaczce wysokogórskiej, w biografii napisanej przez Dariusza Kortko i Marcina Pietraszewskiego udało się to świetnie. Nie piszą na kolanach, nie unikają kontrowersji, ale są dużo bliżsi odpowiedzi na pytanie: co pcha ludzi tak wysoko, co skłania ich do ryzyka. Piszą o pasji, o tym jak wiele trzeba poświęcić, o tym jak wielką radość sprawia każdy sukces. Może im było łatwiej. Pisali o legendzie, o najlepszych latach polskiego himalaizmu, gdy większość Polaków interesowała się kolejnymi zdobytymi szczytami. Dziś ten sport (o ile to sport) wygląda zupełnie inaczej - coraz łatwiej zorganizować wyprawę, sponsorów, sprzęt, co sprawia, że i ludzie nie patrzą na to jak na wyprawy narodowe, sukces kraju, a raczej jako fanaberię jakichś ryzykantów (o ile się nie uda) lub marzycieli (o ile się uda).
Pewne sprawy jednak już wtedy budziły pytania i emocje, pojawiały się głosy o odpowiedzialności za wszystkich członków ekspedycji, o granice ryzyka, dążenie za wszelką cenę do sukcesu. Czytamy więc nie tylko życiorys legendy (w końcu niewiele zabrakło, by doścignął Messnera i jako pierwszy zdobył koronę świata i to w lepszym stylu), ale poznajemy również atmosferę w jakiej wtedy funkcjonowało to środowisko. Jak trudno było zorganizować wyprawę, jak amatorski w porównaniu z zachodnimi wspinaczami mieliśmy sprzęt i możliwości, jak (już wtedy!) ciasno robiło się u podnóża szczytów - dostajemy całą masę ciekawostek, anegdot i zdjęć.

sobota, 1 października 2016

Siedmiu wspaniałych, czyli w następnej wersji kobiety będą stanowiły połowę drużyny

Zwykle bardzo sceptycznie podchodzę do prób odświeżania filmów sprzed lat. Amerykanie uwielbiają tego typu produkcje, ale może dlatego, że tam dominuje widz młody, a ci często ignorują wszystko co stare. Skoro nawet powieści teraz przerabia się na nowo (Ben Hur), to co mówić o filmach. O ile więc klasyczny western toleruję, to niedościgniony jest jednak dla film Kurosawy. I to przede wszystkim do niego bym zachęcał. Tu pozostaje jedynie dvd. Jeżeli jednak nie macie uprzedzeń, bierzecie poprawkę, że to czysta rozrywka, a nie ściganie się z legendą, to "Siedmiu wspaniałych" może okazać się całkiem fajnym seansem. Zabawne jest to jak za Oceanem wszystko w tej chwili się poprawia pod kątem poprawności politycznej (musiała więc pojawić się mocna rola kobieca, a wśród bohaterów Indianin, Azjata, Meksykanin, Afroamerykanin, zaraz, zaraz zabrakło Muzułmanina - to straszne! Żądamy nowej wersji!). Czy to naprawdę takie istotne, czy w każdej historii muszą zaistnieć parytety? Klasyczna siódemka bohaterów staje się więc w produkcji Antoine'a Fuqua ("Dzień próby") troszkę bardziej urozmaicona. To nadal ludzie wyrzuceni poza nawias społeczności, funkcjonujący po swojemu, ale mający swój honor.