czwartek, 30 czerwca 2016

Moondrive box na wakacje, czyli czego się nie robi dla córki

Notka troszkę wyjątkowa, bo tym razem to taka recenzja wstępna, takie powiedzmy rozpakowanie paczki i ocena po wyglądzie. A wszystko przez córkę. Czyta - z czego tylko się cieszyć. I naciąga tatę na różne tytuły przy każdej okazji. Na miejsce naszego sprawozdania z targów książki wrzuciłem już recenzję filmową (Jack Ryan. Teoria chaosu), ale nadal znajdziecie tam fotki naszych toreb ze zdobyczami.
Czego się nie robi dla córek, żeby je uszczęśliwiać? Wiedząc, że kiedyś oczy jej się zaświeciły na widok jakiegoś filmiku z rozpakowywania niespodziankowego pudełka z książką, zdecydowałem się zamówić dla niej taką paczkę. W tej chwili z młodzieżowych są dwie oferty na rynku, ale akurat trafiłem na premierę wakacyjnego boxa od Moondrive, więc wybór był prosty.

Adresat: bardzo szczęśliwy :)
A to przecież najważniejsze. I choć uważam, że cena jest trochę wygórowana za taką zawartość, to radość nastolatki jaką masz w domu jest bezcenna.
To przejdźmy do zawartości...

środa, 29 czerwca 2016

Duch. Nauka na tropie życia pozagrobowego - Mary Roach, czyli czy można pogadać ze zmarłym dziadkiem


Najpierw odrobina porządków (wreszcie mam na to chwilę) - notka o świetnym reportażu Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość została wreszcie rozbudowana. Nawet znalazłem zdjęcie, o którym autorka wspomina w tekście (z kapturem na głowie). 
To pisząc o książce Mary Roach (tyle słyszałem, wreszcie się za jej pozycje zabieram), powinienem chyba też poszukać. Może wy macie? Na przykład jak uczy się na medium albo jak uczestniczy w jakimś eksperymencie :)

Autorka ma ma już w Polsce całkiem sporą grupę fanów. Może dlatego, że u nas nie ma zbyt wielu pozycji popularnonaukowych, napisanych bez zadęcia, z lekkością i humorem. A ona to potrafi. W dodatku potrafi się dobrze sprzedać - wymyśla takie tematy, które zwracają uwagę, nawet jeżeli ktoś nauką specjalnie się nie interesuje. Nie ma u niej zbyt wiele miejsca na teorie i tłumaczenie różnych definicji przez ekspertów. Roach zbiera różne ciekawostki, pisze sporo o historii badań w danym temacie, przygląda się eksperymentom w trakcie ich realizacji i stara się jak najprościej odpowiedzieć na pewne pytania. Tym razem dotyczące życia po śmierci.
Tylko jak badać zagadnienie, które wydaje się dotyczyć kompletnie innej rzeczywistości?

Drugi hotel Marigold, czyli na miłość podobno nigdy za późno


Więcej takich filmów - ciepłych, lekkich, nienachalnie łączących wątki komediowe z refleksyjnymi, w dodatku świetnie zagranych. I co prawda chyba bardziej lubię pierwszą część, o której pisałem tu, to i ten film przypadł mi do gustu. To taka historia na leniwe popołudnie. Do pomarzenia o tym, iż nasi emeryci też kiedyś będą mogli się zdecydować na taki ośrodek spokojnej starości.
A zresztą jaka starość - choć mieszkańcy hotelu Marigold mają swoje słabości, to przecież żadne z nich nie ma zamiaru spocząć na laurach, wręcz odwrotnie: dostają nowej energii i nadziei, że jeszcze sporo dobrego przed nimi.


wtorek, 28 czerwca 2016

Bóg nie umarł, czyli ja się pytam po co?


Przez kina przemknęła dość szybko druga część tego tytułu (jak widziałem zwiastun to wydawała się mocno "bitewna"), może jeszcze uda się ją gdzieś upolować, ale przyjrzyjmy się jeszcze części pierwszej. Film z tezą od początku do końca. Z dość papierowymi postaciami i scenariuszem, bo tu najważniejsze jest przesłanie: wierzący student, który trafia na zajęcia do wykładowcy będącego ateistą, odmawia złożenia deklaracji, że Bóg nie istnieje. Mamy więc inteligentnego i cynicznego profesora, który uważa, że ten temat to oczywistość i strata czasu, oraz ambitnego studenta, który próbuje w dyspucie filozoficzno-naukowej udowodnić tezę przeciwstawną (czyli Bóg istnieje). A wokół same znaki, cuda i próby, mające udowodnić nieprzekonanym widzom (albo utwierdzić przekonanych), że przecież to oczywistość.


poniedziałek, 27 czerwca 2016

Naturalnie Polska, czyli ruszaj w drogę

Wakacje to najlepszy czas na dłuższe i krótsze wypady, planowanie i realizację marzeń. A ja od z równie wielką przyjemnością kreślę palcem po atlasie Europy, jak i po mapie Polski. Tyle jeszcze jest pięknych miejsc, w których nie byliśmy, tyle rzeczy warto pokazać dzieciakom. Dlatego z przyjemnością od ponad tygodnia oglądam też drugi sezon programu "Naturalnie Polska" na Planete+, którego twórcy chcą pokazać to co mniej znane, do końca nie odkryte dla masowego zwiedzania. Zaległe odcinki możecie pewnie upolować w sieci, a nowe mają premierę w każdą niedzielę (łącznie będzie ich 10).
Program nie jest jedynie czymś w rodzaju przewodnika, reklamy miejsc, to za każdym razem pewna opowieść osnuta wokół pewnego regionu, opracowanej trasy, atrakcji i ciekawostek, a dodatkowo również elementów technik przetrwania (lub jak kto woli turystyki bardziej zbliżonej do natury). Omijamy więc hotele, pensjonaty i full wypas apartamenty, za to obcujemy z dziką przyrodą i niepowtarzalnym klimatem tych miejsc.

sobota, 25 czerwca 2016

Krocząc w ciemnościach - Leonie Swann, czyli nie tylko metodą kija i marchewki

Emocje po meczu powoli opadają, upał też jakiś bardziej znośny pod wieczór, pora więc na codzienną notkę. Tym razem Leonie Swann. Pamiętacie zakręcone owce, które prowadziły śledztwo? Triumf i Sprawiedliwość były na pewno oryginalne. Ale zamiast kontynuować ich przygody, autorka zdecydowała się na trochę inne klimaty. Wiecie co przypominała mi ta książka? Nigdziebądź Gaimana. U niego jest bliżej fantasy i mroczniej, ale gdyby tak trochę przyjrzeć się bliżej to tu jest i smok, jest magia... No i są pchły. No tak. To trochę komplikuje porównanie, bo gdzie w fantasy miejsce na takie stworzenia, nawet jeżeli to miejska, bardziej przyziemna odmiana tego gatunku. Ale miasto to samo :) Znowu Londyn, zamglony i pełen dziwnych stworzeń, które ukrywają się przed naszym wzrokiem.

piątek, 24 czerwca 2016

Shantaram - Gregory David Roberts, czyli w poszukiwaniu spokoju


Zadziwiająca powieść. Blisko 800 stron fascynującej przygody, życia pełnego adrenaliny, ryzyka, miłości, w dodatku w scenerii Indii. Już to mogłoby sprawić, że książka byłaby interesująca, ale ekscytację czytelników podnosi fakt iż wszystko co jest tu opisane to fragmenty biografii autora. Książkę pisał w więzieniu, w trakcie kolejnej odsiadki i można powiedzieć, iż była to dla niego pewnego rodzaju terapia i próba uporządkowania życia. Po raz kolejny zresztą. Czymże innym były jego wcześniejsze decyzje - po ucieczce z więzienia, wyjeżdża z Australii, by na fałszywym paszporcie przyjechać do Indii, a tam zdaje się zupełnie na los, na spotkanych ludzi, dzięki którym angażuje się w kolejne zdarzenia, nie przywiązując się ani do miejsca, ani do niczego co posiada. Wolność. Marzenie i przekleństwo jednocześnie. Bo jeżeli raz się weszło w konflikt  z prawem, uciekło przed sprawiedliwością, będzie się za tobą to ciągnąć, a pokusa by przechodzić "na ciemną stronę mocy" jest ogromna.
Fascynująca jest psychika głównego bohatera - wrażliwego na ból, nieszczęścia, służącego bezinteresownie innym pomocą, a następnego dnia, bez żadnych wyrzutów sumienia pracującego dla mafii, wcale nie unikającego przemocy. "Shantaram" znaczy "boży pokój" - tak właśnie nazwali go nowi przyjaciele, którzy pokochali go za cierpliwość, skromność, spokój. Ale ile tak naprawdę tego pokoju w sobie ma facet, który daje hoduje w sobie gniew, pragnienie zemsty, który wciąż nie może znaleźć dla siebie miejsca? Nawet przyjaźń znaczyła dla niego chyba coś zupełnie innego niż dla nich - często odchodził, by spróbować czegoś nowego, bo pchało go w kierunku, który jak mu się wydawało, mógłby skrzywdzić tych, którzy byli blisko... Ale tym samym odrzucał coś cennego, co mógł docenić dopiero gdy to utracił.

czwartek, 23 czerwca 2016

Mąż i żona, czyli o naiwności...

Czy klasyczny tekst Fredry może zabrzmieć w scenerii jak najbardziej współczesnej, czy może bawić i jednocześnie zaciekawiać tym ile w nim jest jeszcze aktualności? Jak najbardziej. Nie wierzycie? Obejrzyjcie spektakl, który nie tak dawno na festiwalu w Sopocie zgarnął kilka nagród (m.in. za reżyserię dla Jana Englerta). Czysta frajda.
Trzeba troszkę przyzwyczaić się do wiersza, ale po chwili pozostaje już tylko radowanie się tym tekstem. Brawurowo zagrana (Englert, i Ścibakówna oraz Suszyńska, Małecki) historia czworokąta, w którym prawie każdy cieszył się ze swoich uniesień, ukrywając je głęboko przed innymi i nawet nie podejrzewając ich o to samo. To sztuka frywolna, ale jednocześnie i sporo w niej mądrości - jak nuda w związku może spowodować nasze zaślepienie... Prawdziwą miłość się odrzuca, a nazywa tym pięknym słowem jakieś przelotne przygody, fascynacje. 

O jakże głupi bywamy sami, a śmiejemy się z głupoty innych.  
Spektakl do obejrzenia w całości.  

wtorek, 21 czerwca 2016

Kraków, ach ten Kraków, czyli po francusku, czarodziejsku, ze zwierzętami i na słodko

Notki z ostatniego wypadu w Tatry nie było, bo i fotki jakieś nieszczególne (można oglądać na FB), z Krakowem mam podobnie, ale za to wrażeń całkiem sporo. A że przy okazji konferencji zwykle organizujemy sobie wyjście kulturalne, to notka jak najbardziej się należy.

On - Zośka Papużanka, czyli jak to z tymi bohaterami jest

Skoro jestem w Krakowie, to najlepszy czas na powieść z Krakowem w tle. Piękna powieść i uczuciach. O tych, do których tęsknimy i o takich, o których chętnie byśmy zapomnieli. Baśniowo, ale i bardzo realistycznie, przyziemnie. 
Ileż tu wspomnień z czasów mojego dzieciństwa, młodości  - te blokowiska, zabawy dzieciaków, różne grupki w szkole i dziwne pomysły nauczycieli, rodzice, którzy niewiele mieli czasu dla dzieci, ale i tak mieli większą kontrolę niż dzisiejsi. Może ktoś się uśmiechnie przy tych wspomnieniach (przypominała mi się książka Słowikowej), ale książka wzrusza nie tyle sentymentalizmem, lecz prawdą, która tu jest zawarta. 
W szkołach katuje nas się bohaterami przegranymi - heroizm polski to złożenie ofiary. Ta książka jest jakby konfrontacją z tymi mitami - choć ten wątek wyraźnie pojawi się jedynie we fragmencie związanym z edukacją, ale matka zastanawiając się nad tym czego uczą jej dziecko, rozszerza to pytanie na swoje życie i na swoje dziecko.
Cała ta powieść jest ironicznym spojrzeniem na to co zwykle kojarzy nam się z bohaterami książek, których się lubi, którym się kibicuje. Czy może nim być autystyk, odrzucany, wyśmiewany, nie potrafiący się bronić? Bezradny wobec różnych wymagań jakie stawia przed nim świat, ale nawet nie zainteresowany, by się z nimi zmierzać. Jaką historię chce nam opowiedzieć? 

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie - Jessica Knoll, czyli będę bezpieczna gdy mnie będą polubią

I Kolejna lektura po wspominanym wczoraj "Musimy porozmawiać o Kevinie", która wiąże się z traumą. I podobnie jak tam, zmusza nas do weryfikacji pewnych ocen - bohaterki nie da się lubić, ale dzięki jej opowiadaniu przynajmniej zaczynamy rozumieć dlaczego jest właśnie taka.
A jaka jest? Ambitna, pewna siebie, elegancka, wciąż na diecie, robiąca karierę, nie tylko wyczuwa trendy, ale nawet je kreuje, aspiruje do klasy wyższej, właśnie szykuje się do ślubu ze świetna partią... Ech. Zazdrościć pewnie byłoby czego - sukcesu, kasy, ciuchów, wizerunku. Ale uwierzcie - w środku nie ma w niej nic z tego uśmiechu i ciepła jaki pokazuje światu - jest zimna, bezwzględna, oceniająca. I mimo pewności siebie jaką wszyscy w niej widzą i za którą ją podziwiają, wyczuwamy, że jest w niej coś takiego, ukrytego głęboko, co stara się za wszelką cenę zakrzyczeć swoim wizerunkiem. Kompleksy? Pragnienie akceptacji?

niedziela, 19 czerwca 2016

The boy, czyli wymarzone zajęcie

Mam wrażenie, że jakoś powraca do nas moda na horrory i choć czasem trudno oprzeć się wrażeniu, że trudno wymyślić w tym gatunku coś nowego, czymś widza zaskoczyć, od czasu do czasu zdarza się obejrzeć coś z przyjemnością (że przynajmniej wszystko zrobione jest z głową). Tak właśnie mam z "The Boy", który sprawił, że parę razy podskoczyłem, na pewno na nim nie ziewałem, a nawet jeśli koniec mnie trochę zawiódł sztampowością, to i tak w porównaniu z innymi oglądanymi jakiś czas temu horrorami, naprawdę nie jest źle. Ufam też opinii mojej córy, która namiętnie biega teraz na maratony horrorów albo sama urządza takie seanse dla koleżanek - ma większe porównanie, a po seansie była zadowolona. Chyba oboje wolimy gotyckie klimaty, tajemniczość i ciarki na plecach, niż dosłowne straszenie, czy koszmar z piłą mechaniczną i keczupem w roli głównej. A tu klimat jest fajny - stare, wielkie domostwo, samotna dziewczyna i dziwne zdarzenia wciągają może i powoli, ale całkiem przyjemnie.

Musimy porozmawiać o Kevinie - Lionel Shriver, czyli jak łatwo wydawać sądy


W ty roku konferencje służbowe ułożyły mi się tak, że pomiędzy nimi tylko kilka dni przerwy. Oj intensywny czas. Ale i ciekawy. Na ostatniej konferencji tematem była trauma wczesnodziecięca i słuchając różnych analiz przypadków, uruchamiało się sporo refleksji nie tylko na temat tego co sam gdzieś na swojej drodze spotkałem, ale i co wyczytałem, oglądałem. Przecież specjalnie czasem szukam takich tematów, by coś sobie później zestawiać z wiedzą merytoryczną z różnych szkoleń.
I od razu pojawia się w głowie jedna z ostatnio czytanych książek: "Musimy porozmawiać  Kevinie". 

Kilka lat temu głośno było o filmie, o którym już u siebie pisałem, ale powiem Wam, że książka wzbudziła we mnie równie wiele pytań i wątpliwości. Czyta się ją ciężko, na pewno obraz jest dużo bardziej przystępny i oczywisty, choć też wychodzi od teraźniejszości i dopiero ujawnia przed nami różne fakty. W książce jednak ta konstrukcja jest jeszcze bardziej skomplikowana, bo całość zbudowana jest z listów pisanych przez kobietę do męża, ale to nie tyle dialog z nim (a przynajmniej nie tylko), ale raczej z samą sobą. Cofając się wstecz próbuje lepiej różne rzeczy zrozumieć, przyjrzeć się im z innej strony, cały czas zastanawia się czy mogła zrobić coś inaczej. 
O ile film był thrillerem psychologicznym, ze świetną rolą Tildy Swenton, to książka jest próbą rozgryzienia więzi jaka była (albo jakiej nie było) między matką, a dzieckiem.

sobota, 18 czerwca 2016

Szermierz, czyli bo zajęć z baletu nikt nie prowadzi

I jeszcze jedna produkcja filmowa - tym razem dużo świeższa. Film, który był zauważony przy Oscarach i nagrodach Globe - nakręcony przez Finów, ale opowiada o Estonii. Może między tymi dwoma sąsiadami jest bliżej niż by się mogło wydawać? W każdym razie ciekawa, biograficzna historia. Oglądając ją cały czas zastanawiałem się jak by ją nakręcono np. w Stanach, czy nawet w Polsce. Mam bowiem wrażenie, że na pewno inaczej. Tu akcenty dramatyczne jakoś zostały trochę wygładzone, natomiast ciekawy jest trochę nostalgiczny klimat tego filmu. I emocje, które każdy z bohaterów trochę skrywa. To może być efekt czasów, pełnych strachu i niepewności, o jakich opowiada "Szermierz", ale może ten skandynawski, północny chłód też ma tu jakiś wpływ. 
Niby główny bohater nie jest stąd, ale jakoś dobrze wpasował się w tą społeczność, zaakceptowali go, a i on poczuł jakąś więź.

piątek, 17 czerwca 2016

Cotton club, czyli elegancja, wściekłość i ta muzyka

Ostatnio wrzucam mniej filmów i rzeczywiście mniej oglądam. Ale nagrywam - niedługo poziom zapchania dekodera pobije wszelkie granice. Szukam nie tylko tego co umknęło mi kilka lat temu w kinach, ale i klasyków, filmów wielkich reżyserów, znane tytuły. To taka moja edukacja filmowa. I często okazuje się, że nawet jeśli fabuła i różne pomysły nie powalają, to i tak można znaleźć w tych obrazach coś ciekawego. W tym: na pewno muzykę. Francis Ford Coppola i musical? Niby gangsterski, ale niewiele tej przemocy tutaj, muzyka wybija się na pierwszy plan.

wtorek, 14 czerwca 2016

High-Rise, czyli ustalony porządek łatwo może runąć


Ponieważ jutro już powrót do Warszawy, więc na notkę nie będzie czasu, wrzucam więc coś filmowego. Produkcja na podstawie powieści J.G. Ballarda przemknęła przez nasze kina, ale pewnie niedługo będzie do upolowania na małych ekranach. Ciekawe, że książka napisana została w latach 70 jako satyra na podziały społeczne i lewicowe pomysły na ich wyrównywanie, a sam film sprawia wrażenie raczej Sci-Fi - zimnej, odrealnionej, bez konkretnej perspektywy czasowej - wizualnie jest na pewno ciekawy, ale chyba stracił trochę ten pazur poprzez fakt, że jest przerysowany, zbyt odjechany, by się jakoś w nim przeglądać.
Oto luksusowy apartamentowiec, marzenie każdego singla i każdej rodziny. Oczywiście każdemu według jego możliwości - biedniejsi niżej, w gorszych warunkach, potem klasa średnia, a najbogatsi na samej górze, mając do dyspozycji nawet własne ogrody na dachu.

Cudowna - Piotr Nestorowicz, czyli wszystko ma być tak jak my chcemy

I kolejna książka od wydawnictwa Dowody na istnienie. Stoją na półce pięknie seriami i tylko wypatruję kolejnych tytułów, ale czytam je trochę "falami", nic dziwnego więc, że niektóre długo czekają na swoją kolej. Ponieważ to jednak nie są zawody, nie muszę ścigać się kto pierwszy napisze recenzję, mam w sobie dużo spokoju. A może ktoś jeszcze nie słyszał o tym tytule i da się namówić?
Nawet powiem Wam gdzie można tanio to zdobyć - choć na Targach Książki p. Wojciech Tochman  powiedział mi, że takie ceny to zbrodnia. Cóż - skoro wydawnictwo w promocji sprzedaje czytelnikom książki po np. 35 złotych, a księgarni w takiej cenie, że oni mi po 24 (i jeszcze na tym zarabiają) to sorry, wolę kupić 3 tytuły niż dwa. Odsyłam Was więc do Nieprzeczytane.pl bez wyrzutów sumienia. Korzystajmy dopóki nie wprowadzono jednolitych cen (i oby były one niższe niż teraz).

Rozgadałem się, a miało być o książce. "Cudowna" Piotr Nestorowicz była chyba pierwszą wydaną pozycją w ramach serii reportaży współczesnych (w tej chwili to już chyba 7 albo 8 tytułów) i od razu poprzeczka została postawiona bardzo wysoko. Ciekawa historia wygrzebana gdzieś w archiwach stała się okazją do rozważań na temat psychologii tłumu, relacji w małych społecznościach oraz przyglądania się jak różnie można przeżywać swoją wiarę. Polskie piekiełko, w którym od entuzjazmu do obmawiania jest bardzo blisko, zmagania władzy PRL-owskiej z religią oraz indywidualny dramat dziewczyny, która z dnia na dzień stała się kimś "cudownym" - a to wszystko w jednej książce, którą czyta się po prostu wybornie.

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Co się komu śni i inne historie - Andrzej Mularczyk, czyli wejście w cudzy los

Znalezione obrazy dla zapytania co się komu śni i inne historie
Jak różne smakowitości można odkryć w tym co wydają Dowody na istnienie - wczoraj debiutant, dziś klasyka, a i na jutro mam jeszcze jeden dobry tytuł. Stukam w klawiaturę, przykryty prawie po nos kołdrą, klnąc po cichu pod nosem na komputer, który pracuje mi tylko w dziwnym trybie awaryjnym, a na blogspocie zmienia mi czcionki, nie wkleja obrazów i tylko mam nadzieję, że zapisany tekst mi gdzieś nie zniknie. Pracowity, intensywny dzień, ale wieczór długi i jeszcze parę godzin miłej lektury przede mną.

Andrzej Mularczyk. A któż to - zapytałoby pewnie sporo osób z mojego pokolenia (w tym i ja) i pewnie prawie wszyscy młodsi. Ale gdy wymieni się choćby kilka rzeczy, w których maczał palce: audycje "W Jezioranach", "Sami swoi", seriale "Dom", "Rodzina Połanieckich", czy z nowszych "Blondynka", przychodzi olśnienie. Teraz rzadko pamięta się o scenarzystach i podkreśla ich umiejętności, no chyba, że to jakaś znana pisarka, modna celebrytka. Gdy czytałem reportaże sprzed wielu lat, zebrane w tym tomie, zastanawiałem się jak ten człowiek, z taką wrażliwością i raczej bez parcia na sławę, trafił do radia i telewizji. Ale widzę też jak wiele różnych detali i historii zasłyszanych gdzieś od innych, wplatał w swoje scenariusze - jego interesują zwykli ludzie, ich radości i smutki. To właśnie z nich układa potem dłuższe formy, które dzięki temu, że są tak żywe, widzowie czy słuchacze zawsze kochali.

Zachwycałem się czas temu jakiś nad książką Hanny Krall, a teraz mogę powtórzyć słowo w słowo - wielkie ukłony za wznawianie takich tekstów, bo mimo upływu lat, nic się nie zestarzały i smakują wybornie. Na nowo zredagowane, okraszone jeszcze na koniec rozmową z autorem, są lekcją historii, ale przede wszystkim lekcją wrażliwości.

niedziela, 12 czerwca 2016

Polak sprzeda zmysły - Konrad Oprzędek, czyli dzień dobry, ja w sprawie ogłoszenia

Wracam do pisania notek, choć z pewnymi trudnościami. Najpierw intensywnie i poza zasięgiem - dwa dni na chodzenie po Tatrach, a teraz, gdy już mogę pisać, szwankuje komputer... Wrrr. No, próbuję na pożyczonym. Oby do kolejnej konferencji wszystko udało się naprawić. 

Zaległości książkowych zrobiło się sporo, zanim więc o świeżych lekturach, kilka notek o tym co przeczytałem jakiś czas temu i pisałem recenzje dla Allegro. W przypadku dzisiejszego tytułu okazało się, że wypatrzył ją autor :) Obu nam się zrobiło chyba miło.

Czasem mam trudność, by lawirować w tekście tak, aby nie pisać zbyt wiele o wadach, a znaleźć jak najwięcej zalet. Na szczęście w przypadku tytułów z Dowodów na istnienie, póki co jeszcze takiej sytuacji nie miałem. W tym przypadku można by zacząć od pochwał za okładkę - co prawda cenzurował ją Facebook i przez to nie wszędzie może ją dostrzeżono, ale trzeba przyznać, że przykuwa uwagę. Obiecuje kontrowersje i choć ich tu niewiele znajdziecie, to mimo wszystko nasza rozbudzona ciekawość dostanie pożywkę.

piątek, 10 czerwca 2016

Julia Pietrucha - Parsley, czyli wakacje coraz bliżej


Jak zwykle trochę spóźniony wpadam na ślad w sieci różnych muzycznych ciekawostek. Tym razem wystarczyło mi jednak kilkadziesiąt sekund "próbki" wykonanej na żywo w jakiejś telewizji śniadaniowej i rzuciłem się do poszukiwań. Piękny głos i ukulele. Prostota, która po prostu rozwala na łopatki. Naprawdę pełna uroku i ciepła muzyka. Słońce. Radość. I podróże.
No tak - po prostu słychać i czuć co inspirowało Julię Pietruchę - do niedawna znaną jako aktorka, a teraz (miejmy nadzieję), że również jako muzykująca dusza. Wyruszyła w podróż i wraca z płytą. W dodatku przemyślaną jako autorski projekt, a nie jako jakiś wytwór producentów, którzy lansują różne rzeczy na siłę (bo tak teraz się gra). W Polsce tak raczej się nie gra... To znaczy teraz już tak. I tylko się z tego cieszyć. Tu macie linki:
Płytka w całości w sieci i stronka Julii.  

czwartek, 9 czerwca 2016

Alicja po drugiej stronie lustra, czyli kolorowo, ale gdzie ten klimat?


Pamiętacie pierwszą część Alicji, w reżyserii Burtona? Było przy niej trochę kręcenia nosem, ale trudno odmówić jej rozmachu - Burton tchnął w nią swojego niepokornego ducha i mimo bajecznych kolorów i wizualnych perełek, miała w sobie dużo niepokoju. A ja miałem w sobie głównie ten ostatni, gdy wybierałem się na kontynuację. Burton tym razem oddał stery Jamesowi Bobinowi (to ten od Muppetów), a sam zadowolił się produkcją, czyli nawiązując do treści filmu: wyłożył kasę na rejs, w który wyruszył ktoś inny. W efekcie niestety mam wrażenie, że dostajemy jedynie familijną przygodówkę, już bez tej wizjonerskiej oryginalności. Mam zresztą wrażenie, że twórcy poszli na łatwiznę: skupiając się na akcji, gubią niestety z oczu głębię postaci, ich niepowtarzalny urok (szczególnie te drugoplanowe jak np. Kot z Cheshire i cała jego kompania).

środa, 8 czerwca 2016

Sześć odcieni bieli i inne historie - Hanna Krall, czyli jak się państwu w ogóle żyje?

Wracam do reportaży wydawanych przez wydawnictwo Dowody na istnienie i wiecie co? Tak jak ostatnio miejsca na półkach tak mało, że książki staram się oddawać, to tej serii po prostu nie oddam. Szczególnie, że w kilku autografy - pani Hanny też. Te teksty, mimo że mają ponad 20, 30 albo i więcej lat naprawdę się nie starzeją. Możemy być tylko wdzięczni za te wznowienia, bo to kapitalny pomysł!
Nowe wydanie "Sześciu odcieni bieli" to teksty nie tylko z wydania pierwotnego po tym tytułem, ale również z innego tomiku, który został zniszczony przez władze i ukazał się jedynie w drugim obiegu pod tytułem "Trudności ze wstawaniem". To dodatkowy smaczek - jak przewrażliwiona była władza w PRL na swoim punkcie, skoro nie można było drukować nic co mogłoby rzucić jakiś cień na nasz ustrój i życie w pełnym dobrobycie i szczęśliwości pod opieką Wielkiego Brata.
Niesamowite w tych reportażach jest to, że większość z nich (wyjątkiem jest ten o Annie Walentynowicz, ale też wtedy była mało znana) opowiada o ludziach zupełnie zwyczajnych, wcale nie wyjątkowych, a czytamy to z takimi wypiekami na twarzy, że w życiu bym się nie zamienił gdyby ktoś w zamian dawał mi wywiad z jakimś celebrytą. Bo tu nie ma udawania, pozy. Jest szczerość. I prawda, którą ludzie mają ochotę opowiedzieć o sobie.

Zabić bobra, czyli zadając sobie rany

No to kontynuujmy produkcje Kolskiego, choć akurat ten film jest tak nie pasujący do dotychczasowych jego opowieści, że aż byłem zdziwiony. Spodziewałbym się w tym raczej ręki jakiegoś młodego gniewnego reżysera, który uważa, że jego wizje są najwspanialsze, że jego filmy posiadają ogromną głębię, a krytycy powinni klękać przed nim na kolanach. To właśnie tego typu produkcja, przy której używa się słów takich jak: odważny, kontrowersyjny, głęboki, wstrząsający itp., po to by zatuszować własne zagubienie. Wstyd się przyznać do tego, że czegoś się nie ogarnia? Ja tam się nie wstydzę - dla mnie ten film jest naprawdę pokręcony i nie rozumiem po co powstał.
To już lepiej trzymać się realizmu magicznego, w którym Kolskiego u nas mało kto dorównuje. W kinie psychologicznym widać, że się pogubił. A może temat go przerósł?

wtorek, 7 czerwca 2016

Serce serduszko, czyli siła marzeń

Jak tu nauczyć się jakiegoś minimalizmu, czyli pisania jak najprościej, a esencjonalnie? Przy braku czasu, który ostatnio mocno doskwiera, mogłoby to być ratunkiem na ślęczenie po nocach. Pojawia się taka pokusa - pisz jak najmniej albo rzuć to - lepiej poczytać. Póki co uczę się ograniczać wodolejstwo. Bo i po co? Streszczenia znajdziecie na setkach innych stron, jakieś oceny, analizy pewnie też. Więc u mnie będzie głównie o emocjach.
Zanim o filmie Jana Jakuba Kolskiego (jeszcze z dzieciństwa pamiętam ich "inność" jeszcze jedna wrzutka: na miejsce zakończonego konkursu pojawiła się notka o kolejnym spaghetti westernie: Za garść dolarów

Serce. Serduszko. Ckliwe, przesłodzone, bajkowe, a mimo to nie drażni, a rozczula. Pal licho prawdopodobieństwo, realizm postaci i scen - ważny jest klimat tej historii, jej przesłanie. Coś dzieje się z bohaterami tego filmu i obserwując to na ekranie jakoś trudno powstrzymać się od otworzenia swojego serducha na odrobinę ciepła.

Niebieskie pigułki - Frederik Peeters, czyli miłość może zwyciężyć strach

Dzięki Piotrowi z DKK z Ochoty, mogę wciąż kosztować nowych dla siebie obszarów w sztuce komiksu. Jeżeli Ktoś nie zagląda do specjalistycznych sklepów i na półki w księgarniach, żeby pobuszować głębiej w albumach, pozostaje pewnie (jak i ja przez wiele lat) na etapie: to rozrywka, trochę dla takich dużych chłopców, którzy nie wyrośli z superbohaterów. Jest jednak wiele zeszytów, które mogą nas nieźle zaskoczyć - niosą w sobie tyle treści i emocji, opowiadają o ważnych sprawach... Może to połączenie wyobraźni rysownika i scenariusza, który ma w głowie, powinno jednak zasługiwać na więcej naszego szacunku i uwagi.
Jakiś czas temu (również dzięki Piotrowi recenzowałem album Parenteza, a dziś temat troszkę podobny: choroba, ale widziana z punktu widzenia nie samego zarażonego, ale towarzysza życia. Podobnie jak i tam opowieść oparta na wątkach biograficznych, bardzo osobista i szczera. I przez to naprawdę poruszająca.

Ja inkwizytor, czyli dwa razy Piekara: Wieże do nieba, Bicz Boży


Świat alternatywny wymyślony przez Jacka Piekarę to jedna z ciekawszych kreacji w polskiej fantasy - szkoda tylko, że tak słabo go wykorzystuje. Pierwsze tomy opowiadań z Mordimerem Madderdinem - inkwizytorem, który z mieczem i pochodnią niesie światło wiary i zbawienie, były naprawdę ciekawe. Oto średniowiecze, w którym obok normalnego duchowieństwa, od wieków istnieje też instytucja inkwizycji, która jedynie teoretycznie podlega władzy biskupów, czy papieża. Fanatyczni, inteligentni, świetnie przygotowani śledzą jakiekolwiek przejawy magii, pogaństwa, okultyzmu i herezji. Ale to co jest najciekawsze to źródła tej sytuacji - to świat, w którym Chrystus zszedł z krzyża, stanął na czele swoich zwolenników z mieczem w dłoni, rozpalił ogień, wycinał wszystkich niewierzących, a potem po podbiciu Rzymu, nagle zniknął. Tyle wiemy z pozbieranych z różnych miejsc wzmianek. Obiecywana powieść o tych wydarzeniach wciąż jednak nie jest ukończona - czyżby jednak była zbyt kontrowersyjna?
Jacek Piekara niestety nie kontynuuje też porozpoczynanych wątków i przygód doświadczonego już Mordimera, za to tom za tomem tłucze kolejne książki o początkach jego kariery... Niby fajnie się to czyta, ale jakoś zaczyna to trochę nużyć. To świetny początek - poznanie bohatera, ale jednak więcej frajdy chyba będziecie mieli z tomów "dorosłych", które były publikowane na początku.

niedziela, 5 czerwca 2016

Unicestwienie - Jeff Vandermeer, czyli szkiełko i oko nie wystarczą


Zdarza się Wam czasem książka, z którą nie bardzo wiecie jak sobie poradzić? Która zaskakuje, ale w taki dziwny sposób. Mówisz sobie: cholera, na pewno oryginalne, ale i dziwne zarazem, coś mnie w tym uwiera. 
Tak właśnie miałem z „Unicestwieniem” - pierwszą częścią cyklu „Southern Reach”. Niby pewne klimaty wydawały się znajome: można wskazywać podobieństwa do serialu Lost, do Kinga, Strugackich, może Lema, Silverberga, ale zawartość zaproponowana przez Jeffa VanderMeera, potem nijak nie przystaje do naszych oczekiwań. Tak jakby ktoś poprzestał na budowaniu samego klimatu tajemnicy, uznając, że dziać się już nie musi nic. A może za bardzo przyzwyczailiśmy się do współczesnej Sci-Fi, do tego, że „musi się coś dziać”? Na pewno więc nie wszystkim ta historia podpasuje, ale trudno odmówić jej pewnej świeżości. Tajemnica jest tu istotniejsza niż akcja. Powiedzcie jednak sami: tak było i w pewnym sensie u Lema, choćby w Solaris - zawsze stawianie pytań, czy jakieś przesłanie, było dla niego ważniejsze, niż doprowadzenie akcji do jakiegoś finału.
Nawet ta myśl jest podobna - człowiek nie jest w stanie objąć rozumem wszystkiego, a gdy napotka coś niepojętego, ma ochotę z tym walczyć, bo się boi. 
Ale tu Jeff VenderMeer rozpisał to od razu na trylogię, więc ciężko w tym pierwszym tomie się połapać. Klimat jest, ale jakoś chyba nie mam ochoty zbyt szybko sięgać po kolejne tomy.

Asteriks i Obeliks. Osiedle bogów, czyli z czym Wam kojarzy się niedziela

Moje wspomnienie niedzieli z dzieciństwa to zawsze jakieś "inne" śniadanie, np. ciasto, msza święta, rodzinny obiad, może spacer i... bajki. Nie wiem czemu, ale jakoś kojarzy mi się ten dzień nie tylko z seansami starego kina, ale z jakimiś filmami familijnymi np. z Asteriksem i Obeliksem. 12 prac to był film, który oglądałem już nawet nie pamiętam ile razy. I mam do niego ewidentną słabość.
I dziś, choć te filmy są zupełnie inne, przeładowane komputerowymi efektami, nadal z przyjemnością oglądam te animację. Wolę taką wersję, niż tą fabularną, z aktorami.
No i muszę przyznać, że teraz dubbing, jest naprawdę na świetnym poziomie - może trochę przerysowany, ale za to podkreślający humor tej kreskówki. Mecwaldowski i Jakubik - fenomenalni.

photo.title

sobota, 4 czerwca 2016

Dwa razy Teatr Współczesny, czyli Najdroższy i Ludzie i anioły

Jak dobrze liczę, to w tym roku już 23 razy byłem w teatrze - jakiś wyjątkowo dobry sezon mi się trafił. A ile okazji na obejrzenie dobrych spektakli przeszło koło nosa :( Ukłony dla Włodka, już on wie za co.
A dziś zabieram Was do Teatru Współczesnego - tam mnie jeszcze nie było. I choć jeszcze kilka poważniejszych sztuk granych na tych deskach mnie kusi, to tym razem dwie komedie. Jedna - niedawno nawet nagrodzona, była kilka dni temu w telewizji i pewnie jest do odnalezienie na stronach tvp lub Ninateki. Druga natomiast była prezentem z okazji Dnia Matki (rokroczna tradycja) - jak się okazało trafionym. "Ludzie i anioły" i "Najdroższy". Jeden tekst rosyjski, drugi francuski. I tylko to mnie zastanawia - czemu tak mało polskich scenarzystów i dramatopisarzy ma szansę obecnie się wystawiać, nie mówię o klasyce, ale choćby nawet o rzeczach lżejszych - komediach, czy kryminałach, po które sięga teraz prawie każdy teatr?

* plakaty i zdjęcia ze stron teatru

Czerwone gardło - Jo Nesbo, czyli kto zdrajcą, a kto bohaterem

Maj już za mną i cieszę się, że się skończył - pod koniec chodziłem już prawie na rzęsach ze zmęczenia - wziąłem na siebie chyba zbyt wiele recenzji i choć zwykle cieszyłem się, że dzięki zleceniom od Allegro porządkuję różne stosy i nadrabiam zaległości, tym razem po prostu przesadziłem. Kilka świetnych lektur za mną (głównie reportaże z Dowodów na Istnienie), ale czytanie pod presją czasu jest fatalne. Pod koniec marzyłem już o jakimś odwyku od czytania, o czymś mniej zobowiązującym. Z książką chodziłem wszędzie, nawet wziąłem jedne dzień urlopu, by tylko temu się poświęcić... Chwile wytchnienia (nieliczne np. w drodze do pracy, gdy jechałem rowerem lub szedłem) przeznaczyłem sobie też na lekturę, ale na szczęście bez przymusu. W słuchawkach czytał się Nesbo - a więc powracam do historii, którą kiedyś zakończyłem "Karaluchami". 

Harry Hole to dla mnie jeden z ciekawszych bohaterów serii kryminalnych - samotnik, ze skłonnością do alkoholizmu, wcale nie jakiś genialny, ale na pewno uparty. I przyznam, że wracam do niego z przyjemnością - zapewnia mi zawsze może nie tyle spektakularną akcję, ale ciekawie budowane napięcie i zgrabną fabułę, która trzyma w napięciu do samego końca. Tu liczy się nie tylko to co przydatne dla samej sprawy, bo Nesbo umiejętnie wplata w powieść różne wątki, łączy je, potem nie wszystkie do końca wykorzystuje, ale każdy z nich ma tu jakiś sens. Tło obyczajowe, jakieś sprawy z przeszłości, kłopoty w jakie wikłają się poszczególne postacie, z Harrym na czele... Oj tak, ten cykl jest naprawdę smakowity. "Czerwone gardło" rozpoczyna mniejszą serię, tzw. trylogię z Oslo, więc mam nadzieję, że szybko zafunduję sobie ciąg dalszy, aby pewne sprawy poukładały się jeszcze bardziej.