poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Jedna jedyna - Jørn Lier Horst, czyli co krok to ślepy trop

Kwiecień dopełniam dopiero dziś, ale co zrobić... Budapeszt zwiedzamy intensywnie i czasem nie ma już sił na pisanie.
Do notki wybieram jednego ze swoich ulubieńców. No może przesadzam, ale jak dotąd czytałem jego wszystkie kryminały z komisarzem Williamem Wistingiem i każdego kolejnego wypatruję z niecierpliwością, praktycznie od pierwszego. I nie ma to nic wspólnego z tzw. wypełnianiem historii - rzeczywiście u nas rozpoczęto wydawanie serii od środka, a od niedawna dopiero się cofnęliśmy do początku, by poznać pierwsze sprawy. Nie, po prostu facet pisze tak, że chciałoby się kończąc, natychmiast sięgać po kolejną książkę. Niczym dobry serial, który jeszcze się nie znudził.
Horst zna się na pracy policjantów, pisze o przesłuchaniach, grzebaniu w papierach, szukaniu drobiazgów, które być może pominął ktoś inny, naradach... To nie jest śledztwo prowadzone przez samotnego wilka, ale cały zespół, choć faktycznie Wisting ma niesamowitego nosa i niejednokrotnie rozwiązuje sprawy nawet z zamierzchłych czasów.

Mad Max: Na drodze gniewu, czyli znakomite odświeżenie cyklu

Dziś dostałem info, że żona z młodszą córą zaliczyły już najnowszą odsłonę Marvella w kinie, widzę więc że przyjdzie mi się wybrać samemu. Nie przepadam za tymi bohaterami, ale mimo wszystko jestem ciekaw. Dla mnie bajki tego typu to rzeczy nawiązujące do mojego dzieciństwa - choćby Star Wars - one rozpalają wyobraźnię i podsycają wspomnienia, choć zwykle nie dają tyle frajdy co lata temu. Bywają jednak niespodzianki jak choćby znakomite moim zdaniem odświeżenie cyklu o Mad Maxie. Ależ to jest widowiskowe, szybkie, mocne. Nie wiem czy nawet poprzednie części dawały takiego łupnia od strony wizualnej. Raczej nie, choć to przecież inne czasy.
Niby wszystko jest proste niczym budowa cepa, ale jak to się ogląda! Postapokalipsa dawno nie była tak widowiskowa. Zresztą spora część filmu to pościg i ostra jazda bez trzymanki rozpisana jedynie na ryk silników, przemyślne sposoby zabijania oraz smród benzyny. Nawet nie można powiedzieć więc, że jakoś poznajemy lepiej kulisy tego świata. Od razu wrzucani jesteśmy w wydarzenia.


niedziela, 29 kwietnia 2018

Małe życie - Hanya Yanagihara, czyli rany, które nie chcą się goić

Do końca kwietnia jeszcze trzy szkice. A potem jedynie porządkowanie bloga. Może pora go zawiesić skoro nie wyrabiam się z pisaniem?
"Małe życie". Najgłośniejsza amerykańska powieść roku, zachwyty niektórych krytyków i dość mieszane uczucia czytelników. Zdecydowanie o "Małym życiu" mówiło się bardzo dużo i mocno podzieliła ona tych, którzy po nią sięgnęli. Sam przyznam, że miałem z nią spory kłopot - po pierwszych kilkudziesięciu stronach miałem sporą ochotę ją odłożyć. Nic wyjątkowego, jakieś grafomańskie wypociny o czwórce przyjaciół, ich marzeniach i obawach. Ani w tym miasta, jakiejś szerszej perspektywy, większych emocji. Powoli jednak wchodziło się w ten ich świat, szybko przechodząc przez inicjację i obserwując jak radzą sobie z pierwszymi sukcesami, sami się dziwiąc, że tak wiele otrzymują od życia. Architekt, aktor, malarz oraz prawnik. Niby ich drogi zawodowe nie były zbieżne, ale jakoś przyjaźń przetrwała. 
Zwyciężyła ciekawość. Choć pewne sprawy wydawały mi się mało wiarygodne, ale mimo wszystko chciało się poznać tajemnice Jude'a do końca, doczekać też tego, by uwierzył we własne szczęście.
...
Ciąg dalszy powstanie lada dzień...

sobota, 28 kwietnia 2018

Kruk, czyli rozwiązanie tkwi w przeszłości

Notkę piszę jeszcze przed obejrzeniem ostatniego odcinka, ale nie mogę się powstrzymać. Rzecz jest całkiem świeża, więc może namówię jeszcze kogoś na polowanie na ten serial? To co dotąd zobaczyłem chyba stawia Kruka nawet wyżej od Belfra - chodzi przede wszystkim o powikłaną zagadkę i o duszny, zagadkowy klimat tego filmu. Polesie, świetna muzyka i zdjęcia, bardzo dobrzy aktorzy, a do tego historia, która naprawdę przyprawia o ciarki na plecach. Rzadko kiedy twórcy decydują się na rozpoczynanie serialu tak zagadkowo, jakby od środka, niewiele wyjaśniając i zmuszając prawie do końca na rozwikłanie tajemnicy.
Pokręcony jest już sam główny bohater, przy którym wciąż pojawia się jego przyjaciel, ewidentnie wpędzając go w poczucie zmieszania, zakłopotanie, a czasem nawet we wściekłość. Adam Kruk, pracujący w wydziale kryminalnym w Łodzi, zostaje oddelegowany do Białegostoku, by poprowadzić dochodzenie w sprawie przemytu papierosów. Tamtejsza policja ewidentnie nie jest zainteresowana ukróceniem procederu, to musi być ktoś z zewnątrz. Dla Adama to powrót w rodzinne strony, bo to właśnie w tamtejszym domu dziecka dorastał i tam poznał swojego najlepszego kumpla, który teraz jest jego cieniem.



Komisarz - Paulina Świst, czyli ta baba ma jaja


Myślałem, że przed wyjazdem nadrobię zaległości na blogu, a tu wyjazd z takimi przygodami, że naprawdę nie da się znaleźć chwili spokoju, mimo, że apartament wygodny. Może nie takie przygody jak u Pauliny Świst, ale powiedziałbym, że jazda poza granicami prawa jak najbardziej... Może jutro się uspokoi...

Zabrałem kilka rzeczy do czytania - jak widać, ale czy dam radę wszystko przeczytać?

Druga książka Pauliny Świst, czyli kontynuacja "Prokurator". Pierwszej nie czytałem, ale mimo że dostałem kilka spoilerów i tak chyba przeczytam. Muszę bowiem przyznać, że choć nie lubię zbyt wiele pikanterii w literaturze popularnej, zawsze wydaje mi się zbyt wulgarna i na doczepkę do akcji, to jakoś tu przymykam oko. Przyznaję, że reklama: ostry język, ostry seks, ostra jazda, nie jest przesadzona. To dobrze zrobiony thriller, w którym jest trochę sensacji, trochę kryminału, wszystko dzieje się szybko, wciąga, a przecież tego właśnie czasem potrzebujemy - żeby autor nie kombinował. Paulina Świst poukładała sobie to nieźle i napisała powieść, która bardziej pasowałaby mi do faceta niż kobiety pisarki. Mocna rzecz. Jak Wam znudzi się już Mróz - sięgnijcie po któryś z tomów serii rozpoczętej Prokuratorem - to jakby połączyć Chyłkę i Forsta. I dodać jeszcze odważnych scen.

czwartek, 26 kwietnia 2018

Stranger Things, czyli w każdym tkwi trochę z bohatera

Wszyscy już chyba widzieli, więc notka bardziej dla siebie niż dla kogokolwiek innego - nie ma co przekonywać do czegoś co wszyscy znają. 
Ten serial to pewnego rodzaju fenomen - niby fabuła nie jest super zaskakująca, ale jaki cudowny klimat lat osiemdziesiątych. Oglądałem go razem z 15 letnią córką i pewnie dlatego też komentowanie różnych wydarzeń dawało taką frajdę, gdybym oglądał go sam, być może mnie tak by to nie wkręciło. Porównania do "To", całkiem uzasadnione - te pierwsze nastoletnie fascynacje, przyjaźń na śmierć i życie, a do tego przygoda, która wciąga ich bez reszty i rodzice, którzy w większości są mało ogarnięci i nawet nie widzą co się dzieje...

Seks, rosół i pieluchy, czyli o rodzicach, ale nie tylko dla rodziców


 Na dniach kolejna okazja, by zobaczyć w warszawskim Teatrze Młyn ich najnowszy spektakl "Seks, rosół i pieluchy", pora więc troszkę o nim napisać. Jeżeli widzieliście na ich deskach choćby "Nagą Pragę", czy "MaskaRadę Gminy" pewnie nie będziecie specjalnie zaskoczeni zaproponowaną formułą - mamy do czynienia ze spektaklem muzycznym, który ja sobie roboczo nazywam minimusicalem. Mini nie tylko ze względu na małą scenę, skromniejszy niż zwykle w przedstawieniach muzycznych zespół, czy nawet czas trwania (niewiele ponad godzinę). Mini trochę ze względu na skromną oprawę muzyczną (ale brzmi to świetnie) i dlatego, że wszystkie piosenki są cudownymi miniaturkami, z których każda opowiada o czymś. Nie ma tak do końca fabuły, dialogów, ale za to jest pomysł i temat przewodni. Tym razem są nim... bolączki i radości rodziców.

środa, 25 kwietnia 2018

Fantastyczny Pan Lis, czyli kryzys wieku średniego


W kinach pojawił się najnowszy film Wesa Andersona i po raz kolejny sięgnął on po animację i zwierzątka (tym razem psy), by opowiedzieć jakąś historię. "Wyspy psów" jeszcze nie widziałem, ale pewnie w maju się wybiorę, na razie jednak notka o poprzedniej tego typu produkcji.
Po wizycie w łódzkim Semaforze i muzeum filmu, jeszcze bardziej doceniam fakt, iż animacja starego typu, poklatkowe zdjęcia kukiełek, jeszcze nie umarła, wciąż może zachwycać. I właśnie tego typu produkcję zaproponował Anderson, zaskakując pewnie wiele osób. Tu nie chodzi przecież jedynie o budżet, ale tego typu animowanie postaci nadaje im zupełnie inny charakter, nadaje im więcej życia. Czy to wciąż kino familijne? I tak, i nie. Bo choć to bajka (autorstwa wciąż mało znanego u nas Roalda Dahla), zawiera w sobie tyle elementów czytelnych raczej dla dorosłych, że nie jest dla nich jedynie sentymentalnym powrotem do lat dzieciństwa.

wtorek, 24 kwietnia 2018

Dziewczynko, roznieć ogieniek - Martin Šmaus, czyli romska ballada

Przeglądam półkę wyszukując jakichś ciekawych tytułów na wyjazd do Budapesztu (może coś węgierskiego?) i natrafiam na książkę, którą czytałem już kilka miesięcy temu, a uświadomiłem sobie, że nic o niej nie pisałem. Jakoś trudno mi było do tego zebrać. Nie dlatego, że okazała się mało interesująca, ale właśnie dlatego, że jakoś poruszyła, tylko strasznie ciężko było uchwycić to coś, co w niej najbardziej urzekło.
Wzruszająca i bolesna. O kulturze, tradycji romskiej, która była tak bardzo niszczona w wielu krajach. Może jednak jeszcze bardziej o umiłowaniu wolności, o tęsknocie za czymś pięknym, lepszym...

Martin Šmaus zaprasza nas do świata Cyganów, którzy tyle wycierpieli ze strony Hitlerowców, a potem nagle znaleźli się w rzeczywistości, której nie do końca rozumieli. Dla nich nigdy nie istniały granice, potrafili pracować, ale dużo bardziej lubili się bawić, oddychać swobodnie, nie przejmując się tym, czy za tydzień będą mieli co jeść albo czym się ogrzać.

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Henry David's Gun - Tales form the Whale's belly, czyli niech się schowają wszystkie radiowe gwiazdki

Oczy zamykają się ze zmęczenia i notki coraz trudniej się pisze wieczorami, a tu kolejny wyjazd się szykuje. Ze szkiców wybieram więc coś o czym pisać długo nie trzeba - po prostu chcę Was zachęcić do posłuchania kawałków poniżej, a potem całej płyty.
Nazwa kapeli może mało znana, uwierzcie jednak że warto się nimi zainteresować. Produkt w pełni krajowy, posłuchajcie sami jak brzmi - przenieście się na dłuższą chwilę do Stanów.
To efekt wypróbowany na sporej grupce znajomych: komentarze iż fajne brzmienie, a potem ogromne zdziwienie, że to polska kapela.
U nas takie bardziej akustyczne granie nie jest jakoś bardzo popularne, ani to czysty folk ani ciężkie rockowe brzmienia, po przesłuchaniu tej płyty i jeszcze kilku innych artystów promowanych przez wytwórnię Borówka Music, mam jednak pewność że nie tylko będę rozglądał się po okolicy za ich koncertami, ale i ciągnął na nie znajomych. Materiał który tak dobrze brzmi na płycie, na pewno i na koncertach fajnie wypada.

niedziela, 22 kwietnia 2018

Siedem minut po północy, czyli zmierzyć się z lękami


W trakcie wyjazdu z młodszą córką obejrzeliśmy wieczorami końcówkę drugiego sezonu Stranger Things, czyli serialu, który oboje bardzo polubiliśmy, ale dzisiejszą notkę chciałbym poświęcić czemuś trochę innemu. Rzecz jak najbardziej do familijnego oglądania, ale dużo poważniejsze, choć na pierwszy rzut oka może wydawać się bajką. Za tą otoczką kryje się jednak wzruszająca opowieść o bardzo trudnych emocjach. Mamy więc do czynienia z mieszanką fantazji i twardego życia, baśnią pełną metafor, ale prowadzących jednoznacznie do odkrywania tego co wokół. To film o życiu, śmierci, stracie, miłości, tęsknocie i samotności.

Szczęśliwy jak łosoś - Anna Kurek, czyli dobrze inwestować pieniądze

Generalnie by napisać niezły reportaż o jakimś kraju, są dwa sposoby: długie grzebanie w źródłach, w historii, geografii, w innych książkach i próba skondensowania wiedzy albo po prostu spisywanie własnych, potocznych obserwacji i wrażeń z życia w jakimś kraju. Pewnie by można łączyć jakoś te dwa sposoby pisania, ale można szybko wyczuć kto w czym czuje się mocniejszy. Anna Kurek od dłuższego czasu interesuje się Norwegią, mieszka tam, prowadzi bloga (jako norwegolożka) i oto oddaje w ręce czytelników zbiorek własnych obserwacji na temat tego co powtarza się w Polsce o mieszkańcach Norwegii i jak jej zdaniem to wygląda "od wewnątrz". Nie zalewa nas danymi, statystykami ani też informacji o miejscach, które trzeba koniecznie zobaczyć - tego szukajmy gdzie indziej (ale trochę podpowiedzi na ten temat u niej znajdziemy na końcu).

czwartek, 19 kwietnia 2018

Player One, czyli masa wspomnień, ale i sporo dla młodego pokolenia

Spędzam kilka dni z młodszą córką w górach, stąd też milczenie na blogu. Łazimy po górach, gadamy, a wieczorem oglądamy sobie drugi sezon Stranger Things. Dobry czas.
Tak sobie myślę, że zanim pójdziemy wspólnie na nowych Avengersów, chyba powinienem pokazać jej najnowszy film Spielberga. Po pierwsze dlatego, że to produkcja dość infantylna więc właśnie nastolatkom jak ona podobać się będzie najbardziej. Ale po drugie, bo tematyka tego filmu, to trochę pomost między moim światem a jej. Dla niej komputery, komórki i aplikacje, to rzeczywistość, dla nas było jedynie zabawą, ale która wciągała czasem na długie godziny. Może więc pokazanie, że to co dla niej ciekawe, istniało w pewien sposób wcześniej, sprawi że nie będzie na to machać ręką - to dla dinozaurów. Spielberg nakręcił film trochę ze wspomnień swoich i swoich dzieci, ale zaskakująco atrakcyjny i czytelny dla młodego pokolenia. Łączy stare z nowym. Oldschoolowe klimaty (nie tylko muzyczne), z zupełnie nową wizją świata.

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Szczęście świata, czyli ach te kolory, zapachy i zmysłowość

W zanadrzu spora garść notek książkowych, kilka nowych filmów, ale mi jakoś wciąż po głowie chodzi rozpoczynający się festiwal Wiosna Filmów, przeglądam repertuar, bo z powodu wyjazdu wiele mnie ominie i jakoś chce mi się pisać o filmach trochę innych, mniej komercyjnych, ale godnych uwagi. Trzeba tylko odpowiedniego nastroju, by zachwycić się ich detalami, pięknymi zdjęciami i nastrojem. Gdy oglądałem "Szczęście świata" nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to fantastyczne połączenie klimatów jak u Wesa Andersona i opowiadania historii w stylu najlepszych czeskich mistrzów. Jest historia, ale z punktu widzenia pojedynczych bohaterów, wieloznaczna i raczej w domyśle, a przecież my lubimy o niej robić filmy, które mają walić po głowie, wstrząsnąć, wybebeszyć i jednocześnie edukować. A w filmie Michała Rosy więcej jest poezji niż realizmu, choć przecież wszystko jest mocno osadzone w konkretnych czasach, czyli tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Centrum filmowanego wszechświata nie jest jednak kraj, miasto, ale niewielka kamienica i jej mieszkańcy. Widzimy różne sceny gdy muszą oni załatwiać różne sprawy "na zewnątrz", ale i tak wiemy, że chodzi o lokatora konkretnego mieszkania, o jego relacje z sąsiadami, dzięki którym tak naprawdę ich poznajemy, wiemy kto jaki naprawdę jest.

niedziela, 15 kwietnia 2018

Koń doskonały. Ratując czempiony z rąk nazistów - Elizabeth Letts, czyli by piękno nie zginęło

Seria reportażowa Mundus od Wydawnictwa Jagiellońskiego dotąd kojarzyła mi się z książkami o kulturze różnych krajów i podróżach, a tymczasem okazuje się, że unikają również książek historycznych. Skoro jednak można znaleźć tam niejedną ciekawą historię, może nie powinniśmy się dziwić.
W przypadku książki Elizabeth Letts mamy do czynienia zresztą nie tylko z historią, zbiorem nazwisk, wydarzeń i cytatów. Nie tylko ludzie są tu na pierwszym miejscu, ale właśnie tytułowe konie, miłość do nich i chęć ratowania ich za wszelką cenę. Od wieków ludzie kochają te zwierzęta, a wielu z nich za swój punkt honoru postawiło sobie dbanie o doskonałość ich różnych cech, wybierając do reprodukcji najpiękniejsze, najsilniejsze egzemplarze. Ta książka jest właśnie o nich. O tych, którzy z miłości do koni, potrafili poświęcić, zaryzykować bardzo wiele, zapomnieć na chwilę o tym jakie kto nosi mundury i po której stronie frontu walczy.
To hołd dla nich wszystkich oraz historia koni, które ratowali w trakcie drugiej wojny światowej.

Old love, czyli w tym wieku też wypada

Teatr Gudejko nie posiada własnej sceny, ale za to wciąż jest "w trasie" po Polsce, dzięki czemu możecie mieć okazję zobaczenia ich spektakli gdzieś bliżej siebie, bez konieczności wyprawy do Warszawy. Przeglądając ich repertuar wypatrzyłem przedstawienie grane prawie pod moim nosem, w Otrębusach (siedziba zespołu Mazowsze ma salę na kilkaset miejsc), więc zorganizowałem w tym roku trochę wcześniej coroczny wypad teatralny dla obu mam. Zwykle fundowałem bilety w okolicach Dnia Matki, żal mi było jednak nie skorzystać, a może w maju wybierzemy się po raz kolejny, tym razem już za "zrzutkowe".
Po oglądanym nie tak dawno "Między łóżkami" i widząc w obsadzie między innymi Artura Barcisia, nastawiałem się mocno na równie porywającą komedię. Tym razem jednak wieczór miał zupełnie inne klimat. I nie chodzi nawet o niedyspozycję głosową Barcisia, bo potrafił oczarować i rozbroić publiczność nawet tym. "Old love" ma po prostu dużo bardziej refleksyjny, nostalgiczny wydźwięk. Nie zabraknie bardziej zabawnych scen i dialogów, jednak całość trudno traktować jedynie jako okazję do pośmiania się, zobaczenia swoich ulubieńców w zabawnych rolach.

sobota, 14 kwietnia 2018

Dwie kobiety, czyli po co się szarpać z życiem

Catherine Deneuve i Catherine Frot. Dwie aktorki. Dwie kobiety. I choć w tym filmie nie ma zbyt wiele spektakularnych, czy bardzo dramatycznych chwil, one dwie wystarczają, żeby przykuć naszą uwagę do tego co dzieje się na ekranie. A dzieje się zwyczajne życie. Praca, zmęczenie, proste przyjemności, rozmowy, zwyczajne zmartwienia i kłopoty. Czas płynie, z tym co było trudne trzeba się jakoś pogodzić, na wierzch wydobywać dobre wspomnienia, a przede wszystkim nie dać się pogrążyć złym emocjom.
Żyć po swojemu, nie przejmować się tym "co należy", szukać szczęścia. Jakie to proste, gdy się to czyta. Trzeba jednak sporo przeżyć, żeby dojść do takiej harmonii. Claire (Frot) jest raczej zamknięta w sobie, nie pozwala sobie na większe szaleństwa, większość swojej energii zostawiając w pracy, gdzie jako położna dokonuje cudów. Dni płyną, a ona jest trochę w zastoju - dorosły syn wkrótce wyfrunie z domu i nie za bardzo chce realizować plany jakie dla niego wymarzyła, jej szpital wkrótce zamkną jako niedochodowy, a ona żyje skromnie samotna, nieufna wobec mężczyzn po wcześniejszych przeżyciach. Co takiego musi się stać, żeby wybić ją z tych torów?

piątek, 13 kwietnia 2018

Jeźdźcy burzy, czyli szczególna odpowiedzialność

 Od dłuższego czasu mam tak, że gdy wieczorem przychodzi czas na pisanie notki (jakoś ten rytm udaje się zachować od ponad 7 lat), mogę sobie przebierać spośród różnych szkiców i tytułów rzeczy obejrzanych, przeczytanych i zastanawiać się czy mam ochotę nad czymś bardzo "na szybko", czy też podumać godzinę nad tekstem. Siedzę po nocach, kolejka rośnie, a u mnie to wszystko kwestia impulsu - choćby dziś. Nie skończyłem oglądać serialu, ale tak mnie wciągnął i w jakiś sposób poruszył, że mam ochotę napisać już, teraz, odkładając wszystko inne na później.
Gdy zerknąłem na opis: Historia skupia się na rodzinie duchownych, której ślady sięgają ponad 250 lat, to pomyślałem, że będzie to pewnie coś kostiumowego, ileś dekad i pokoleń dramatów osobistych i historii kraju, przemian społecznych. Tymczasem nie - "Jeźdźcy burzy" to dość kameralny duński dramat osadzony współcześnie i opowiadający o relacjach ojca i dwóch synów. Johannes jest jak Bóg Starego Testamentu: wymagający, obdarzający miłością, ale i surowo karzący. Tak jak wielu jego przodków, jest pastorem i marzy o stanowisku biskupa. Niestety jego porywczy charakter, surowość, uzależnienie od alkoholu, nie wszystkim się podobają. Marzył żeby i jego synowie zostali pastorami i w przypadku młodszego i faworyzowanego Augusta to się udało. Starszy Christian ewidentnie jest dla niego rozczarowaniem, ma naturę buntownika i chce szukać własnej drogi.

czwartek, 12 kwietnia 2018

Dusza i ciało, czyli miłość w rzeźni

Już w najbliższą niedzielę rozpoczyna się kolejny festiwal Wiosna Filmów w Warszawie - świetna okazja by zakosztować filmów, które rzadko goszczą na ekranach kinowych, najczęściej jedynie w kinach studyjnych i to na krótko.
Zajrzyjcie na program i rezerwujcie sobie czas. Kasą się nie przejmujcie bo są tanie jak barszcz.
To dla zawsze okazja do uczty i oglądania produkcji nie tylko z największych festiwali filmowych, głośnych reżyserów, ale i przyglądania się kinematografii krajów, które kiedyś od strony filmowej znaliśmy chyba dużo lepiej: Czechy, Rosja, Węgry, Rumunia, Bułgaria. Ileż perełek można znaleźć w tym co przygotowują co roku organizatorzy. Można zobaczyć też garść produkcji trochę starszych, które może przegapiliście rok czy dwa lata temu. Kto na przykład widział "Dusza i ciało"? Piękny, bardzo plastyczny i bardzo oryginalny film o miłości?

środa, 11 kwietnia 2018

Deniwelacja - Remigiusz Mróz, czyli no i po co to kontynuacja?

Remigiusz Mróz gościł u mnie dość często w ubiegłym roku, ale choćbym nie wiem jak się starał nadrobić zaległości w jego powieściach, on i tak pisze w takim tempie, że mam kolejne tytuły do uzupełnienia. Niedługo poluję na Chyłkę, a na razie Wiktor Forst.
I wiecie co? Mam wrażenie przy czwartym tomie, że już trochę wypaliła się ta seria. Pewnie sięgnę po kolejny tom z ciekawości, "Deniwelacja" jednak rozczarowała. Dostałem podobne elementy jak wcześniej, ale tym razem w mało spójnej i nieprawdopodobnej fabule. Po raz kolejny bohater zostaje wplątany w morderstwo (i znowu trupy w Tatrzańskim Parku Narodowym), wszyscy chętnie by go przymknęli i przesłuchaniami wydobyli z niego informacje na temat tego w jaki sposób był związany z ofiarami, a on ponownie postanawia prowadzić śledztwo na własną rękę. I mimo dawania sobie w żyłę, picia i ogólnej degrengolady, udaje mu się robić wszystkich w konia, unikając służb... No chyba, że sam coś od nich chce.

wtorek, 10 kwietnia 2018

Krucjata dzieci - Tullio Avoledo, czyli czy naprawdę w to wierzysz

Krucjata dzieciPowrót do uniwersum Metro 2033. I powrót do jednej z bardziej oryginalnych powieści z tego świata, wyróżniającej się fabułą językiem i... otoczeniem. Kontynuacja już nie jest aż tak bardzo zaskakująca, bo przecież znamy już bohatera, jego misję i kraj, przez który kroczy. A mimo to jest parę zaskoczeń i nawet nie wiem czy tomu drugiego nie czytało mi się lepiej od pierwszego, czyli "Korzeni niebios". Jest może mniej oryginalny, dużo bliżej mu do innych książek z cyklu, ale za to dużo więcej w niej akcji, mniej jest tych wszystkich wizji, filozoficzno-religijnych rozważań, które w tamtym tytule trochę mi przeszkadzały.

Opowieść snuta przez Avoledo traci więc klimat, zamiast wędrować przez zlodowaciałą Italię, siedzimy w podziemiach jednego miasta, ale jakoś bardziej pasuje mi do Uniwersum, które nie oszukujmy się, raczej nie zostało zbudowane na super pogłębionych historiach. Już wtedy pisałem, że chyba lepiej by było, gdyby autor nie ograniczał się ramami wyznaczonymi przez Głukhovskiego, tylko szukał swojej drogi, bo "Korzenie niebios" były tak jakby w rozkroku między postapo, a powieścią w zupełnie innym gatunku. To teraz mam jasność: "Krucjata dzieci" wskazuje na podęcie decyzji o powrocie do znanych realiów.

poniedziałek, 9 kwietnia 2018

120 uderzeń serca, czyli tak mało nam zostało



Premiera "120 uderzeń serca" dopiero mniej więcej za miesiąc, ale jak to zwykle bywa w dystrybucji Gutek Film, pewnie lada chwila pokazy przedpremierowe. I prawdę mówiąc ciekaw jestem wrażeń tych, którzy się zdecydują iść, chętnie bym podyskutował z kimś o tym filmie, choć drugi raz na seans pewnie bym się nie wybrał. Niełatwo mi było wysiedzieć w sali. Ktoś mógłby powiedzieć: wyłazi z Ciebie nietolerancja i homofobia, ale to nie jest jedynie kwestia co zostało pokazane, ale raczej jak to zostało pokazane. Nie chodzi o obsceniczność, bo dosłowności jest sporo jedynie w słowach i w domyśle, a nie w samych obrazach. To raczej sama fabuła mnie jakoś mocno nużyła i drażniła. Być może ten obraz zupełnie inaczej odbiorą osoby ze środowisk LGBT, bo to jakaś część historii ich ruchu, tyle że sposób jej podania moim zdaniem jest mało strawny dla ludzi "nie w temacie". O różnych "wojownikach" o jakieś sprawy udawało się zrobić dobre filmy, może uproszczone, ale w jakiś sposób edukacyjne, przypominające temat, wydarzenia, postacie. Tu wchodzimy w środowisko na tyle głęboko, że czujemy się niczym w jakimś paradokumencie, a nie w fabule, lecz wysiadywanie na zebraniach aktywistów i słuchanie ich przepychanek, dyskusji, planów (a to jest nawet jedna trzecia filmu), jest po prostu mało strawne.

niedziela, 8 kwietnia 2018

Zła pora roku - Antonio Manzini, czyli jak ja lubię tego drania

Czasem tak jest, że gdy podpasuje jakiś autor, od razu masz ochotę sięgnąć po kolejną jego książkę. Szczególnie gdy masz do czynienia z serią z jednym bohaterem, a Tobie ta postać bardzo się spodobała. Właśnie tak mam z Manzinim i wymyślonym przez niego wicekwestorem Rocco Schiavone. Zaczynałem od "Żebra Adama", poluję jeszcze na pierwszą z serii "Czarną trasę" i już wiem, że to połączenie kryminału ze specyficznym czarnym humorem, dość specyficznymi metodami śledczymi i okropnym charakterem bohatera, to dla mnie idealne połączenie. On jest tak wredny dla swoich podwładnych, tak odpychający w kontaktach z ludźmi, wciąż wściekły na pogodę, na miasteczko, które jego zdaniem jest dziurą, że trudno o bardziej oryginalnego policjanta. Dzień zaczyna często od wypalenia trawy, wszelkie śledztwo traktuje jako przekleństwo i karę z niebios, ale angażuje się w sprawę w 100 procentach, potrafiąc przyjść na posterunek nawet w środku nocy, tego samego wymagając od innych. A tym razem rzeczywiście czas będzie bardzo istotny.

Czekają na Otella, czyli a co, jak Murzynek Bambo mieszka w Polsce?

 Ja wczoraj notkę teatralną, ale zbierałem się do niej długo, a tu proszę - są tacy wśród znajomych, którzy zaraz po powrocie ze spektaklu siadają do komputera. Nie ukrywam, że M mnie zaintrygowała. Lubię to miejsce - Druga Strefa, więc tym bardziej dopisuję do planów na kolejne miesiące.


Już dawno żadna sztuka nie tąpnęła mną tak bardzo. Poszłam na komedię (było i śmiesznie), a dostałam lekcję szacunku, tolerancji i pokory. Tak … słyszy się, że tu czy tam ktoś uderzył, wyzywał jakiegoś ciemnoskórego … przechodzimy nad tym do porządku dziennego, bo ON jednak nie jest nasz, bo ON ma inny odcień skóry. A co jeśli „Murzynek Bambo” jest rodowitym Polakiem, jest wykształconym człowiekiem, dobrym patriotą, uczciwym człowiekiem? Dla wielu to nie jest ważne. ON nie ma imienia, zawsze będzie: czarnym, Mustafą i terrorystą. Znamy to, prawda? Drżymy na sam dźwięk obcego imienia, na obcy akcent, inną karnację …

sobota, 7 kwietnia 2018

Iluzje, czyli całe życie kochałem...

Dziś notka teatralna (w zanadrzu jeszcze trzy inne, ale po kolei), tyle że dość wyjątkowa. Jak często bowiem zaglądacie na spektakle do Akademii Teatralnej? Szkoły aktorskie mają przecież swój repertuar, przedstawienia dyplomowe, cały czas pracują pod okiem swoich profesorów. Choćby w Warszawie - gdy zerkniecie na ich strony, możecie zdziwić się ile w każdym miesiącu jest tych tytułów. W tym miesiącu będziecie mieli m.in. kolejną okazję, by zobaczyć Iluzje, w reżyserii Wojciecha Urbańskiego i w wykonaniu studentów IV roku Wydziału Aktorskiego, więc może najwyższa pora, by napisać o tym spektaklu kilka zdań.

Elegia dla bidoków - J.D. Vance, czyli takie obrazki nie tylko w USA

Gdyby nie wygrana Trumpa w wyborach prezydenckich, ta książka być może przeszłaby bez większego echa. Dzięki temu, że zawarte w niej przemyślenia pozwalają spojrzeć trochę inaczej na Stany, zrozumieć tych, którzy dotąd ze swoim głosem nie mogli się przebić, nagle zyskała na rozgłosie. Wielu ekspertów uważa, że to właśnie dzięki temu, że kandydat republikanów wyczuł potrzeby przedstawicieli białej klasy robotniczej, odwołał się do ich frustracji, obwiniania innych za ich niepowodzenia, obiecał zmiany, mógł wygrać wybory. I choć Vance nie wymienia jego nazwiska i nie odwołuje się wprost do polityki, jego przemyślenia na temat sytuacji społeczno-ekonomicznej, niewiele różnią się od ogólników używanych przez partie konserwatywne.
Dzięki temu, że wspomnieniom o dorastaniu w biednej rodzinie, w tzw. "Pasie Rdzy”, czyli północno-wschodniej części USA, towarzyszą różne refleksje natury socjologicznej,"Elegia dla bidoków" nabiera wydaje się być czymś więcej niż jest. A czym jest?

czwartek, 5 kwietnia 2018

Tomb Raider, czyli narodziny Lary Croft

Dwa średnio udane wyjścia do teatru dzień po dniu (Teatrze Młyn w niedzielę w Was moja nadzieja), więc nawet pisać mi się nie chce. Ale jednak myślę, że warto choć kilka zdań, żeby nie wypaść z rytmu. W kinie przynajmniej (zwykle) wiem czego się spodziewać. Nie oczekuję głębi psychologicznej idąc na film akcji. Kolejna odsłona przygód Lary Croft (a raczej prequel) nie mogła mnie jakoś więc bardzo rozczarować. Mało skomplikowana i trochę przewidywalna fabuła, za to dużo akcji, mniej lub bardziej dramatycznych, ale za każdym razem robiących wrażenie scen. No i Lara. W nowej odsłonie. Tyle lat minęło od filmu z Angeliną, że nawet nie ma co załamywać rąk nad jej nowym wcieleniem. Alicia Vikander zaskakująco dobrze weszła w te buty, choć jednak wolę ją jako aktorkę w poważniejszych filmach. Tu jej zadaniem jest jedynie bieganie i walka. Z niewielkimi przerwami na leczenie ran i zbieranie sił, co trwa czasami krócej niż mrugnięcie okiem.

Pitbull. Ostatni pies, czyli Vegi nie brakuje

W kinach znowu szykuje nam się wysyp kina lżejszego, rozrywkowego, więc nie dziwcie się, że i Notatnik od czasu do czasu zerknie na to co tam ciekawego można zobaczyć. Na początek Pitbull, a wieczorem może przedpremierowo Tomb Raider? Dzięki kinu Atlantic często można zobaczyć filmy sporo przed premierą.
Pitbulla co prawda widziałem już kilka tygodni temu, ale można go jeszcze upolować na ekranach, więc jakby co... Jeżeli tylko lubicie kino sensacyjne, widzieliście poprzednie filmy reżyserowane przez Patryka Vegę, nowa odsłona w wykonaniu Pasikowskiego myślę, że będzie Wam się podobać. To trochę powrót do początków tego tytułu, czyli bardziej liczyć się spójna fabuła, scenariusz nie jest tak przeładowany wątkami i scenami, które nie grają żadnej istotnej roli, miały na celu jedynie szokowanie, czy rozbawienie widza. Vega poszedł w tym kierunku, teraz znalazł sobie nowy temat (Kobiety mafii), a Pitbulla przejął spec od męskiego, mocnego kina. I wyszło całkiem sprawnie.

wtorek, 3 kwietnia 2018

Jej wszystkie śmierci - Marta Zaborowska, czyli zagadki i rozpacz

Chyba wielu autorów tak ma, że jeżeli jakiś cykl cieszy się popularnością wśród czytelników, to nadchodzi potrzeba by odpocząć od jego bohaterów, by spróbować czegoś trochę innego, może pozwolić na zresetowanie umysłu celem pojawienia się nowych pomysłów. Zgaduję, że tak było z Martą Zaborowską.
Trzy kryminały z policjantką Julią Krawiec znajdziecie już u mnie zrecenzowane i nie ukrywam, że autorce mocno kibicuję, stawiając ją nawet wyżej niż te tytułowane jako królowe kryminału. Tym razem jednak mam wrażenie, że nie udało się utrzymać tego napięcia i tempa. Niby jest zagadkowo, może nawet więcej jest sekretów niż w poprzednich jej powieściach, ale jakoś ta intryga nie wciąga tak bardzo jak policyjne śledztwo.
Postać bohatera jest nawet interesująca, choć przez dłuższy czas wydaje się on dość "rozlazły". Pogrążony w rozpaczy po otrzymaniu informacji, że jego dawana miłość nie żyje, rzuca całe dotychczasowe poukładane życie, by przyjechać do Polski i próbować wyjaśnić okoliczności jej śmierci. Erwin Cis, choć jemu być może wydaje się, że jego prywatne śledztwo posuwa się od przodu, a on sam jest błyskotliwy niczym najlepsi dochodzeniowcy, ewidentnie popełnia sporo błędów i daje się wodzić za nos. Pytanie tylko kto za tym stoi i jaki ma cel.

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

La zona, czyli trzeba trochę cierpliwości

Znowu trochę wkręciłem się w seriale. Miałem ciut więcej czasu, by dawkować sobie je w większej dawce, szykowałem się na spore zbiory z gromadzone z Netflixa, ale wpadło mi w łapki kilka fajnych rzeczy z tv i na chwilę wsiąkłem. Odkryłem Nocnego recepcjonistę, a AMC zaraz startuje też zdaje się z Terrorem, oglądam z przyjemnością Kruka, choć strasznie pogibany z początku, zrobiłem początek z Hard Sun, ale tu nie mam skąd zdobyć kilku odcinków... Jest co oglądać.
Dziś o czymś co z początku wydawało się dość nudne, ale ze względu na tajemniczy klimat i sam pomysł wyjściowy, nie odpuściłem i teraz jestem bardzo zadowolony. Finał wynagrodził męczarnie przy pierwszych odcinkach, gdy zastanawiałem się o co tu w ogóle biega.
Do Sci-Fi, nie trzeba bajońskich sum - poprzebierać trochę ludzi w kombinezony, znaleźć odludzie i już. Czy Tarkowskiemu do Stalkera były potrzebne jakieś bajery? Hiszpanie przy La Zonie podeszli do tego podobnie. Teren skażony ogrodzono, mało kto tam się zapuszcza, wszystko jest śmiertelnie groźne i może mniej tajemnicze niż zona w słynnym rosyjskim filmie, ale atmosfera wokół tej strefy jest podobna. Od razu jesteśmy wrzuceni na głęboką wodę - nikt nam nie wyjaśnia jak doszło do katastrofy w elektrowni, po prostu wchodzimy od razu w ten świat, w którym niby ze względu na promieniowanie mamy wydzielony teren, ale powoli i tak pojawiają się tam ludzie. Albo bardzo uparci, zdeterminowani by nie opuszczać swoich domów albo tacy, którzy chcą zarobić na przemycie rzeczy, które są bardzo w cenie.