środa, 31 sierpnia 2016

Co jest grane, Davis? Czyli a najbardziej polubiłem kota

Z filmami braci Coenów mam problem - większość z nich bardzo lubię, ale nie zawsze mam poczucie, że nadaję na tych samych falach z poczuciem humoru. I tak trochę mam z tym filmem. Może trzeba go oglądać w odpowiednim nastroju? W każdym razie dla mnie w tej historii nie ma tej iskry, nie ma życia, które by powodowało, że opowieść wciąga, że lubisz bohatera i jakoś przejmujesz się jego losem. Snuje się z miejsca na miejsce, pomieszkując u znajomych, dorabiając folkowym graniem w barach, nie potrafiąc jakoś zawalczyć o swoje szczęście, o sukces. Pechowiec? Nawet nie, raczej fatalista i gość, który daje się nieść życiu niczym rzece. Płynie i obserwuje cieszących się na jej brzegach ludzi. A on płynie dalej i tylko czasem zdycha, że może coś się zdarzy takiego, że mógłby się zatrzymać.

wtorek, 30 sierpnia 2016

Szpieg, czyli czy łatwo być agentem

Kolejna notka jedynie naszkicowana, aby potem ją rozbudować. Ale za to plan prawie wykonany - jeszcze jutro ogłoszenie wyników konkursu z dwoma reportażami (ostatnia okazja!) i zamykam sierpień zestawem 31 notek :)
W zanadrzu jeszcze jedna książka do rozdania, a resztę przeznaczę na lokalne akcje wymiankowe (jak mieszkacie niedaleko Warszawy to zapraszam).

Szpieg.
Film tak daleki od tego co zwykle nam się pokazuje jako kino szpiegowskie, że może niektórych znużyć. Ale podobnie jest i z powieściami Le Carre'a - to raczej proza zupełnie inna niż Fleming, Ludlum czy Follett. Więcej tu rozgrywki psychologicznej niż walk, ucieczek i strzelanin. Bo też trzeba mieć nerwy ze stali by grać na pierwszej linii frontu, brać odpowiedzialność za tych, którzy ci zaufali, chronić ich i nie zostawiać żadnych śladów. Im dłużej trwała rozgrywka wywiadów, tym częściej chyba wszystko rozgrywało się na jeszcze innym poziomie - oni wiedzieli, że my wiemy, wszystko mogło być więc zarazem prawdą, jak i manipulacją, informacją bezcenną, jak i niewyobrażalną podpuchą. I trochę o tym jest ten film. Genialny w klimacie i niezły jako łamigłówka do rozszyfrowania.
CDN

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Eskpozycja - Remigiusz Mróz, czyli wszyscy czytają, czytam i ja

Magiczny koncert Sefaradix, ale człowiek wraca do domu ledwie żywy - nie dość, że upały, to i w robocie atmosfera ostatnio gorąca... Ech, wytrzymać to tempo i wypatrywać jakiegoś oddechu. W całym zagonieniu są jednak dobre strony - wróciłem do podróżowania komunikacją miejską i znów mam więcej czasu na czytanie :) Łykam głównie rzeczy krajowe i wciąż poszukuję gorących nazwisk, które rozpalają innych, a dla mnie wciąż są obce. Remigiusza Mroza odkładałem bardzo długo, mimo, że zgromadziłem sobie już całkiem sporą kolekcję. Na pierwszy ogień poszła "Ekspozycja" i prawdę mówiąc mam mieszane uczucia.

Na pewno niezłe tempo, sympatyczni bohaterowie, ale jak dla mnie trochę brak wiarygodności i szczerze: oryginalnością to nie grzeszy. Teraz na tapecie mam początek drugiej serii, czyli Chyłkę... A w międzyczasie łyknąłem jeszcze Idealną - niezłe!
Oceniać "Ekspozycję" Mroza z jakimiś najlepszymi kryminałami, czy sensacjami, to trochę tak jakby zestawiać któregoś z Bondów np. z takim filmem jak "Gorączka". Niby w obu jest strzelanina, są pościgi, ale jednak sam punkt wyjścia jest zupełnie inny.

Bodo, czyli życie ciekawsze niż scenariusz. I Poszukiwania okładki dla Pana Przypadka

Jakoś nie mam serca do naszych krajowych produkcji kostiumowych, szczególnie seriali. Kiedyś nasi  spece od scenografii i kostiumów, słynęli z precyzji, z zachwycających detali. A teraz często ma się wrażenie, że oglądasz jakiejś niedoróbki, kompletnie bez klimatu - taki teatr telewizji, w którym trzeba pokazywać jak najmniejszy plan, bo nie daj Boże wstyd będzie. I z tego względu przed tym serialem miałem tyle samo nadziei i obaw.
Biografia Eugeniusza Bodo rzeczywiście nadaje się na ciekawy scenariusz, nie tylko ze względu na karierę "od zera do milionera", ale również na dość bogate życie towarzyskie i dobrą rękę do różnych produkcji. Jego postać to przecież nie tylko życie sceniczne dwudziestolecia międzywojennego, ale i największe przeboje kinowe tamtego czasu. Czemu więc ten rozciągnięty na kilkugodzinną opowieść serial trochę się wlecze i jakoś mało wciąga?

niedziela, 28 sierpnia 2016

Fortepian, czyli kocham tu nie tylko muzykę

Co jest takiego w tym filmie, że tak mocno go zapamiętałem i z taką przyjemnością do niego wracam? Muzyka? Rzeczywiście jest genialna. I współgra z równie dobrymi zdjęciami. Ale chyba to zderzenie brzydoty i pięknych emocji urzeka tu najbardziej. Prawie non stop pada, w nowym kraju wszystko jest jakieś dzikie, nieuporządkowane, pełne błota, a bohaterka mimo to się nie załamuje. Piękno nosi w sobie. Jakieś pragnienie czegoś innego, czego namiastkę daje jej muzyka. I nie znajdzie tego w nowym mężu, tylko w niekrzesanym sąsiedzie, brzydkim jak noc (Keitel jest niepowtarzalny). Hunter gra kobietę zimną, zamkniętą w sobie, a ten drań znalazł do niej klucz. Obudził zmysły, rozpalił ogień.
Jane Campion opowiedziała historię, w której jest jakaś magia. Nie do końca zrozumiałą, niedopowiedzianą, ale i dzięki tej chłodnej tajemniczości jeszcze bardziej pociągającą.
I chyba nawet nie chcę więcej pisać. Po prostu po raz kolejny puszczę sobie muzyka Nymana.


Boeing, Boeing. Odlotowe narzeczone, czyli sposób na miłość?

Na Chochliku kulturalnym znajdziecie już jego recenzję spektaklu, który oglądaliśmy razem w Krakowie, ale postanowiłem skrobnąć choć parę słów od siebie. Zacznę może od zdziwienia - okazuje się, że Teatr Bagatela jest jedynym teatrem w Krakowie, który gra nieprzerwanie przez cały rok, tak że szukając jakiegoś przedstawienia na wypad do miasta Kraka, mieliśmy sporo szczęścia, że udało się jeszcze zdobyć bilety. Jak widać nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł, by po całym dniu zwiedzania, zafundować sobie jeszcze coś kulturalnego. A może to kwestia repertuaru - Polacy kochają przedstawienia lekkie i zabawne. Trochę gorzej u nas bywa z tekstami i z obsadą (to wcale nieprawda, że można do komedii podejść mniej profesjonalnie, że nie wymaga ona tyle umiejętności), na szczęście jednak nie tym razem. Wiem co prawda, że sztukę o tym samym tytule gra również jeden z teatrów warszawskich, ale tak się składa, że wykonanie z Teatru Bagatela widziałem jako pierwsze i teraz będę miał duże oczekiwania przy porównaniu. Tekst Marca Camolettiego powstał jeszcze w latach 60 i był grany z powodzeniem na całym świecie, a teraz w nowym przekładzie Bartosza Wierzbięty okazuje się, że nic nie stracił na swojej sile oddziaływania.

Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak - Jacek Hugo-Bader, czyli reportażysta podobno potrzebuje krwi

Znajomy powiedział o niej: to zły reportaż, a dobra książka. Ja nie jestem wcale tego taki pewny. Tu nie chodzi tylko o to, że pewne granice (moim zdaniem etyczne) zostają przekroczone, że wokół tego tytułu było trochę kontrowersji (m.in. dotyczących plagiatu)... Nawet jeżeli dobrze mi się to czytało, to wciąż w głowie miałem pytanie: co on robi???
Przyłącza się na chama do wyprawy, która jest bardzo tragiczna i intymna. Po co? Ma kręcić film, robić reportaż. Nie wiem czy uczestnicy zdawali sobie sprawę ze wszystkich jego intencji. Od początku jednak daje się tu wyczuć, że problem z adaptacją, problem z dostosowaniem się do ekipy i do zasad w niej panujących leży głównie po jego stronie. Jak można nie słuchać wskazówek kiedy ma schować aparat, by nie narazić się na kłopoty? On wie lepiej.
I nawet gdy ktoś chce chwili samotności, chce coś przemyśleć, popłakać, on lezie z kamerą i zadaje pytania. Można powiedzieć: zapłacił, to czuje, że ma prawo. A ja twierdzę, że nie ma. Bo są pewne granice manipulacji ludźmi i bez ich zgody nie powinno się ich przekraczać. Przecież nie ma tu miejsca na zmianę nazwisk, zatarcie twarzy. Wszystko jest na tacy. Oto brat Maćka Berbeki wraz z członkami rodziny Tomka Kowalskiego ruszają ich śladami na Broad Peak, by odnaleźć ich ciała i zapewnić im godny pochówek. A Jacek Hugo Bader wyprasza swój udział w tej wyprawie. Cały czas mamy wrażenie, że udaje przyjaciela, zatroskanego i zainteresowanego, by wyciągnąć więcej szczerości i łez. Jak twierdzi: pisze krwią, więc tak trzeba. A ja gdy to czytam, mam ochotę powiedzieć: p...ol się z takim reportażem. Bo można inaczej.

piątek, 26 sierpnia 2016

System, czyli w raju wampirów niet

Gdy czytasz w opisie: sprawa seryjnego mordercy zabijającego dzieci, to w głowie pojawia się od razu skojarzenie: aha, będzie mroczny kryminał, w dodatku ciekawy, bo w Związku Radzieckim, może coś w stylu naszego niedawnego "Jestem mordercą"? Mimo, że film amerykański, to jednak wciąż masz nadzieję, że tego nie schrzanią, że będzie klimat.

wtorek, 23 sierpnia 2016

Dom dzienny, dom nocny - Olga Tokarczuk, czyli więcej tu snu i fantazji niż jawy


Już jutro obieramy kierunek na tamte okolice, więc to chyba najlepszy czas, żeby z przepastnego worka ze szkicami notek (grubo ponad 100) wyciągam powieść Olgi Tokarczuk. Długo czekała na swoją kolej, bo prawdę mówiąc ciężko mi było zebrać się do pisania, nie bardzo potrafiłem ubrać myśli i wrażenia w słowa. Dzień. Noc. Jawa i sen. Historie prawdziwe, teraźniejsze i mnóstwo wspomnień, a wszystko się na siebie nakłada, zacierają się granice i już nie wiesz co tu jest ważne, a co stanowi jedynie wątek poboczny. 
Historia o świętej Kummernis i brata Paschalisa, który spisuje jej żywot, samemu zmagając się ze światem? Piękne te fragmenty i same w sobie mogą stanowić materiał na ciekawą książkę. Na poły historyczną, na poły baśniową. Ale jak je połączyć z życiem mieszkańców tej wioski położonej w dolinie, na pograniczy czesko-polskim. Dalekim od wzniosłości, ideałów, przyziemnym i trudnym. Gdzie są te punkty styczne. Na ile to opowieść o ludziach, a na ile o miejscu i stanie, w jaki wpędza ludzi. Z daleka od cywilizacji, dającym ciszę, ale i pozwalającym, by w niej jeszcze głośniej odzywały się różne nasze wewnętrzne demony. Tu trudno je zagłuszyć...

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Dwa razy Lehane, czyli Rzeka tajemnic i Gdzie jesteś Amando (filmowo)

Skończyłem właśnie przed chwilą swoje pierwsze spotkanie z Mrozem i Forstem, ale końcówka trochę mnie rozzłościła i postanowiłem napisać o czymś innym. Też modny pisarz, tyle, że nie nasz :)

Dennis Lehane w większości wciąż przede mną, ale oglądając filmy oparte na jego prozie, obiecuję sobie po jego powieściach sporo. Rzadko kiedy bowiem ekranizacja przebija pierwowzór. Nawet przy tak genialnej obsadzie. Pewnie czytając będę miał przed sobą twarze tych aktorów, szczególnie przy "Rzece tajemnic". Ten film bowiem stawiam sobie dużo wyżej (Eastwood stworzył kapitalny klimat) niż produkcję młodziutkiego Afflecka (ale też sobie poradził). Obie historie, choć mają w sobie jakiś wątek kryminalny, tak naprawdę przykuwają uwagę dobrymi portretami psychologicznymi. Rodziny ofiar, sąsiedzi, świadkowie, atmosfera pełna podejrzeń, mylne tropy i wreszcie ci, którzy z próby rozwiązania sprawy uczynili swoją obsesję, poświęcając dla nich wiele. To jest ciekawsze niż odpowiedź na pytanie: kto zabił/porwał.

niedziela, 21 sierpnia 2016

Przybysz - Shaun Tan, czyli szukając nadziei w obcym kraju

Pisałem już kilkukrotnie u siebie o komiksach, ale chyba jeszcze żaden nie zrobił na mnie tak wielkiego wrażenia. Graficznie genialne, zachwyca również sama opowieść, bo pozostawia sporo miejsca na wyobraźnię, no i zaskoczenie kompletne: wszystko bez choćby jednego słowa. Komiks bez dymków, tekstów itp. Choć niejednokrotnie stanowić mogą one ważną cześć albumu (pisałem przecież o takich komiksach), przyznajmy, że przecież odciągają też uwagę od planszy, człowiek skupia się na tekście, zamiast na całości. A tu, pewnie rozkosz dla każdego rysownika. Może opowiedzieć wszystko rysunkiem. I naprawdę nie potrzeba żadnych słów, a i tak czujemy tyle emocji na tych kartach.

Niebo nad Berlinem, czyli wystarczy mi jedna scena, by nazywać ten film genialnym

Na wieczór zaplanowałem wpis o genialnym albumie komiksowym i szukałem wśród szkiców czegoś co zrobiło na mnie równie duże wrażenie. Metafizyczne przeżycie, dotknięcie jakby trochę innej rzeczywistości, dalekie od banału i spraw przyziemnych. I mam. Film Wendersa, który powstał jeszcze w podzielonym murem Berlinie pasuje idealnie.
To na pewno nie jest kino dla wszystkich - przecież ten film wymaga dużo skupienia, to raczej poetycka impresja niż fabuła, w której wszystko jest wyjaśnione i ma początek i koniec. Wszystko tu jednak ma swój sens i swoje miejsce - w dużej mierze czarno białe zdjęcia, komentarze narratora, jak i sama opowieść o aniołach, które tęsknią do życia na ziemi, do tego intensywnego przeżywania wszystkiego co cię spotyka, do uczuć, do przyjemności. Ilu z nich postanowiło przejść na tę stronę, rezygnując z nieśmiertelności? Nawet jeżeli każdemu z nich wydaje się, że to co gnębi jest wyjątkowe, wcale tak nie jest...

sobota, 20 sierpnia 2016

Florence i Ricky, czyli dwa razy śpiewająca Meryl Streep


Kurcze, w czym by ta aktorka nie zagrała, ogląda się ją z ogromną przyjemnością. Nawet jeżeli film jest kichą (Nigdy nie jest za późno), to i tak raczej nie przerywasz seansu, bo ona jak zwykle jest dobra. A jako Florence Jenkins? Po prostu boska!

I nie ma co porównywać z przedstawieniem w teatrze Polonia, które jest klasą samą w sobie. Twórcy filmu poprowadzili historię w zupełnie inną stronę, mniej komediową, bardziej pokazując tragizm i samotność tej postaci. Nie marudźcie więc, tylko pędźcie do kin - premiera była wczoraj, więc macie parę tygodni na złapanie tego na ekranach.

Kreacja Meryl Streep jak zwykle niesamowita, ale i reszta obsady jest ciekawa: Hugh Grant, wreszcie nie ma roli uroczego łamacza serc niewieścich, a Simon Helberg w roli akompaniatora Florence jest naprawdę zabawny. Tu znów wychodzą różnice pomiędzy filmem, a znanym w Polsce przedstawieniem, bo każdy z aktorów trochę inaczej podszedł do swojej postaci i co innego w niej pokazał. Oprócz tego scenarzyści bardzo skupili się na chorobie bohaterki i jej małżeństwie, które w pewien sposób było oszustwem. Jeszcze bardziej uświadamiamy sobie, że pragnienie, by śpiewać, nie było jakąś fanaberią bogatej i zadufanej w sobie kobiety, ale raczej skrytym marzeniem, którego wcześniej nigdy nie miała możliwości na poważnie zrealizować. Wiedząc, że niewiele jej zostało czasu, postanawia spróbować jeszcze raz.

Dwóch panów z branży - Katarzyna Czajka, czyli ech, mieć własne kino...

Pozostańmy jeszcze na chwilę w klimatach retro. I to w połączeniu z kinem. Co prawda nie predestynuję do miana znawcy dziesiątej muzy, jestem raczej filmożercą, ale chętnie się uczę, rozwijam swoją wiedzę i zainteresowania. I niby nie oczekiwałem, że książka Katarzyny Czajki (czyli bardzo popularnej blogerki Zwierza Popkulturalnego) będzie jakimś bardzo poważnym źródłem wiedzy na temat początków kinematografii w Polsce, ale chyba spodziewałem się czegoś więcej, czegoś nowego, odrobiny dreszczyku. Jak choćby tej magii, która mi towarzyszyła gdy siedziałem na seansie w szczecińskim kinie Pionier - najstarszym, działającym kinie na świecie. Może czegoś w stylu Kalinowskiego, gdzie tło jest równoprawnym bohaterem, a czasem wysuwa się nawet na pierwszy plan. Tu miasta prawie nie czuć i nie widać, a ciekawych postaci drugoplanowych jest tyle co kot napłakał. Nawet jak zaglądamy do knajpek to niewiele się o nich dowiemy, autorka skupiła się jedynie na tym, na czym się trochę zna, czyli na tym jak wyglądały wtedy kina, praca w nich i bolączki tych, którzy je prowadzili. Dostajemy garść tytułów filmów, ale bez większych szczegółów, ot jakieś zdanie rzucone, w stylu czy widz na to przyjdzie czy nie, czy jest to wielka klapa artystyczna.

piątek, 19 sierpnia 2016

Pan Holmes, czyli coś nie daje mi spokoju

Powieść czeka na przeczytanie na dysku i nawet trochę zaczynam żałować, bo po obejrzeniu filmu straciłem element zaskoczenia i tajemnicy, który tkwił w tej historii. Ale nie mogłem się po prostu powstrzymać. Holmesa lubię bardzo i to w prawie każdym wydaniu - najlepsze takie środkowe, czyli pomiędzy szaleństwem i nadpobudliwością (jak u Richiego), a flegmą jak w niektórych serialach BBC. 
Takiego najsłynniejszego detektywa chyba jeszcze nie widzieliście. Ma 93 lata, objawy Alzheimera, ale za nic się do nich nie przyzna przed światem. Jest zgorzkniały, karierę porzucił lata temu, o powieściach napisanych przez Watsona wypowiada się z przekąsem (ile tam koloryzowania), jego ciało jest już słabe, a i umysł nie tak lotny jak niegdyś. Czy coś jeszcze zostało w nim z dawnego geniuszu? 
Ian Mc Kellen (znamy go między innymi jako Gandalfa) wybornie potrafił oddać te męki, by odzyskać choć na chwilę dawne światło, by przywrócić pamięć i rozwiązać zagadkę jaką była ostatnia prowadzona sprawa. 

wtorek, 16 sierpnia 2016

Śmierć frajerom (x2) - Grzegorz Kalinowski, czyli w oczekiwaniu na tom trzeci

Od jutra krótki wypad do Krakowa, więc notek raczej przez dwa dni nie będzie, ale zostawię Wam kolejny dwupak i to bardzo smakowity. Juliusz Machulski zachwycał się przy pierwszym tomie, że oto wskrzeszana jest tradycja powieści łotrzykowskiej, a ja muszę przyznać: dawno nie było w moich rękach nic takiego, gdzie na kontynuację czekałbym tak niecierpliwie (zapowiadana na jesień). Nie mam jakiegoś wielkiego sentymentu do dawnej Warszawy (a przynajmniej nie do niej jednej), choć przecież tu pracuję i spędzam sporo czasu, to miasto jak mało które nadaje się na powieść retro, gdzie postacie i wydarzenia prawdziwe mieszają się z przygodami bohaterów wymyślonych. To przecież tu są: wielka polityka, ambasady, pieniądze, piękne hotele i kamienice. Grzegorz Kalinowski wcale nie poszedł jednak na łatwiznę fundując nam sielskie sceny z dwudziestolecia międzywojennego, zachwycając się rozkwitającą stolicą - więcej uwagi poświęca dzielnicom robotniczym, półświatkowi, ubogim kamienicom i zaułkom. Te dwa światy są jakby obok siebie, rzadko kiedy się spotykając, a jeżeli już do tego dochodzi, to często jest to mało przyjemne dla jednej ze stron. Złodziejaszki, kasiarze, drobne cwaniaczki, klimatyczne lokale, w których podawane są przysmaki, które dziś już rzadko spotykane (może jeszcze na Różycu), wielkie plany na robienie strajków i całkiem prozaiczne na zwykłe rozróby. To nie tylko realia życia Warszawy sprzed lat, ale i sporo ciekawostek, które umiejętnie wplecione w fabułę, czytamy z wypiekami na twarzy (jak choćby przebieg przewrotu majowego, manifestacje majowe, napady na banki, czy spadające na miasto samoloty). Grzebanie w archiwach i wyciąganie takich smaczków (są wskazane źródła!), zbieranie anegdot i opowieści z przeszłości, by je potem zafundować czytelnikowi to pewnie syzyfowa praca, ale dzięki temu tę książkę czyta się fantastycznie. Brawa dla autora.
A sama fabuła?

Czarny horyzont, Czerwona mgła – Tomasz Kołodziejczak, czyli pod biało-czerwoną flagą

To chyba najlepsza data, by napisać o cyklu Tomasza Kołodziejczaka. Co prawda na półkach obok książek historycznych, które mogłyby posłużyć jako kanwa do patriotycznych rozważań o roli wojska, stoi jeszcze kilka powieści beletrystycznych, które lubię, ale o Ciszewskim już pisałem nie raz, a inne zostawię sobie na potem. Kołodziejczak chyba najbardziej intensywnie zabawił się w połączenie akcentów militarnych, patriotycznych i fantastyki. Zresztą popatrzcie choćby na te okładki...

Wszystko zaczęło się od opowiadań, które na tyle zainteresowały czytelników, że opowieści o tym Uniwersum musiały być rozbudowane. Jak dotąd ukazały się 3 książki, a „Czarny horyzont” otwiera cykl, wprowadzając nas w ten świat. Kołodziejczak stworzył postapokaliptyczną wizję przyszłości, jednak znacząco różniącą się od innych: to nie ludzie, ani przybysze z innej planety zniszczyli ziemię. Otwarcie się bram pomiędzy światami pozwoliło na to, by wtargnęły tu siły kompletnie dla nas niezrozumiałe, czyste zło, które syci się przemocą, bólem i cierpieniem. Wiele krajów zostało kompletnie zniszczonych, nawet do końca nie wiemy co dzieje się na terenach okupowanych przez barlogów i jegrów, czyli przez moce zła. Ale ludzkość się broni i nie jest w tej walce sama.

niedziela, 14 sierpnia 2016

Kwiat wiśni i czerwona fasola, czyli tajemnice dorayaki i sekrety życia

Na początek wrzutka poniekąd archiwalna - wypełniam każde miejsce na blogu, choćby po zakończonych konkursach, bo mi się filmy nie mieszczą :) A przecież o każdym wypada choć kilka słów napisać, nawet jak się go widzi po -nasty.
Skrzypek na dachu

A dziś o czymś w miarę świeżym, choć film znajdziecie pewnie jedynie w tych lepszych, studyjnych kinach. Japonia. Może dlatego, że niewiele filmów do nas dociera, mam wrażenie, że każdy z nich jest na swój sposób wyjątkowy. Jest w tych produkcjach coś wyjątkowego: jakiś spokój, wyciszenie (pamiętacie moje zachwyty nad produkcjami Takeshi Kitano albo nad nie tak dawno pokazywanymi u nas "Jak ojciec i syn", czy "Nasza młodsza siostra"). Jak widać nie tylko w parzeniu herbaty można znaleźć wyciszenie - kuchnia pojawia się również w tym filmie.
Czy tylko mi pasują takie historie? Chyba nie, bo przecież na ostatniej Wiośnie Filmów, właśnie "Kwiat wiśni i czerwoną fasolę" widzowie uznali za najlepszy film festiwalu.

sobota, 13 sierpnia 2016

Tomek Lipiński unplugged, czyli gdzie ci buntownicy

Ciekawa sprawa - Art Festiwal, który trwa przez kilka tygodni sierpnia, to okazja do darmowych koncertów, dobrze nagłośnionych, pogoda też dopisała, miejsce fajne... I co? Wśród publiki przeważają emeryci, którzy chyba nawet nie wiedzą na kogo tu przyszli. Co chwila dojeżdża na rowerku ktoś z młodszych pokoleń, ale raczej też tylko na chwilę, by spotkać się ze znajomymi, postać parę minut. Organizatorzy też jakoś niespecjalnie przygotowali się na koncert jednej z legend rocka, rozstawiając praktycznie do samej sceny krzesełka. Dziwnie się uczestniczy w takim koncercie. 
Nawet Tomek Lipiński chyba nieswojo czuł się w takich warunkach, bo zaczął od niedokończonego żartu, że muzyka buntu sprzed lat 30-40, dziś słuchana jest głównie przez powoli wymierające pokolenie.

piątek, 12 sierpnia 2016

SŁOWOtoki, czyli staramy się być tak nowocześni, że sami się w tym gubimy

Do napisania o tej płycie zainspirował mnie fakt iż zbliża się kolejny koncert z tym przedziwnym projektem słowo-muzycznym, a to wspaniała okazja nie tylko do tego, by usłyszeć materiał na żywo, ale wraz z biletem otrzymać również i płytę! A tak! Kto inny tak robi?
Szczegóły tu
SŁOWOtoki to projekt zaskakujący - wpadający w ucho, ale i trochę drażniący. Z założenia też chyba trochę taki miał być. Rymowane teksty, fajne melodie, powodują, że to mogą być potencjalne przeboje nucone w autach i w pracy, ale sama ich treść raczej do tego nie skłania, chyba, że ktoś lubi zwracać na siebie uwagę. Bawią tu rymowane i zaskakujące zestawienia słów, skojarzeń, nie zawsze tworzących jakąś sensowną całość, chwilami drażnią powtarzalnością, ale i jakoś zostają w głowie. Może dzięki temu trochę zastanowimy się nad tym ile z tego nowoczesnego słownictwa sami już przyswoiliśmy i stosujemy. Dziś człowiek żyje tym co modne, a mody trwają czasem bardzo krótko... Potrzeba, by być "na czasie" ze wszystkim potrafi być więc bardzo męcząca.
I o tym m.in. są te teksty.

czwartek, 11 sierpnia 2016

Śledztwo, czyli krótki metraż też warto oglądać

Ponad rok temu pisałem o tym filmie, gdy był jeszcze na etapie produkcji i jego twórcy szukali wsparcia do jego ukończenia. Dziś nie tylko jest gotowy, jako praca dyplomowa został oceniony bardzo dobrze, ale w dodatku zakwalifikował się do projekcji na kilku festiwalach zagranicznych i otrzymał statuetkę American Film Award w Nowym Yorku, wygrywając prestiżowy konkurs w kategorii student film. Niedługo pewnie również polska premiera więc rozglądajcie się za nim i trzymajcie kciuki za jego twórców. Warto wspierać młodych, którzy szukają jakichś własnych, oryginalnych form wypowiedzi. Początkowy pomysł, na adaptację "Śledztwa" Stanisława Lema, został mocno zmieniony i choć jakaś inspiracja pozostała i można by go potraktować jako kryminalną, groteskową opowieść trochę w klimatach Sci-Fi, to zakończenie sprawia, że zaczynamy trochę inaczej patrzeć na całą historię, doszukiwać się w niej symboliki, a nie tylko żartu i zabawy.
Jak to jest gdy znika z twojego otoczenia ktoś bliski, kogo znałeś przez lata, a potem nagle kontakt się urywa i nie wiesz co się z nim dzieje? To pytanie w filmie rozpoczyna całą intrygę i tytułowe śledztwo, ale może warto je zadać również trochę bardziej serio - bez ufo, psychopatów i wszystkich tajemniczych czynników. Jak mogły by wyglądać nasze dalsze relacje, nasze kontakty, gdyby oni nie znikli?

środa, 10 sierpnia 2016

Śmietanka towarzyska, czyli czytając scenariusze łatwo uwierzyć w szczęśliwe zakończenie


Znowu zaczynam oglądać trochę więcej, chyba kryzys z brakiem czasu na razie już za mną. Zabieram się więc za odgruzowanie szkiców notek. Na początek Woody Allen. Ja mam słabość do tego faceta. Nawet jeżeli nie zgadzam się na nazywanie jego ostatnich filmów komediami, nie śmieję się na nich w głos, to i tak lubię je za tą dziwną ironię, za talent do opowiadania o sprawach męsko damskich ze zgryźliwością, ale jednocześnie z odrobiną romantyzmu. On śmieje się z naszych złudzeń, marzeń o szczęśliwej miłości, ale i często kończy swoje filmy mrugnięciem oka, jakby mówił: czymże jednak byłoby życie bez takich złudzeń i marzeń...

O najnowszym filmie Allena napisano już sporo i choć trochę mnie dziwią zachwyty i nazywanie tej urokliwej ramotki czymś świeżym, zaskakującym, to wcale nie żałuję seansu i wszystkich tych, którzy wiedzą czego po tym reżyserze się spodziewać, zachęcam, żeby do kina się wybrali. Obsada może i ciekawsza w tle, a nie na pierwszym planie, ale u Allena raczej liczą się dialogi - to w nich leży większość uroku jego filmów.

Ostatni Rosjanin. Jak ocalić ginący naród? - Oliver Bullough, czyli słuchać ludzi, wzywać do zgody, mobilizować do przemiany

Jeżeli jeszcze nie zwróciliście uwagi na ten konkurs, to macie teraz okazję - dwa reportaże do wyboru (w tym to o czym piszę dziś).
Podczas lektury książki Olivera Bullougha przychodziła do mnie refleksja, czy podobnego tekstu nie można by było napisać o naszym kraju. W końcu pewne cechy charakteru mamy wspólne i jak pokazuje zresztą autor, część historii też przecież się pokrywa. Reporter Reutersa jako punkt wyjścia wziął wszechobecny w Rosji zwyczaj picia alkoholu, a przecież niestety i u nas pije się bardzo dużo i w równie destrukcyjny sposób. Nawet populacja w obu krajach spada podobnie.
Czy pijemy z takich samych powodów jak Rosjanie? Jak się piło 50 lat temu, a jak teraz? Czym dla duszy słowiańskiej jest alkohol, że gdy próbuje się nam go odebrać, władza może natychmiast spodziewać się ostrych protestów albo potężnego czarnego rynku? Bullough napisał tylko o Rosji, ale to może i lepiej, bo dla nas dzięki temu może jest ciekawiej. I tak mamy wrażenie, że próbując przybliżyć to jak wyglądał ustrój komunistyczny, powtarza rzeczy dla nas oczywiste, że jest to pisane pod czytelnika zachodniego, który może niekoniecznie wie co działo się za żelazną kurtyną. Gdyby tak jeszcze próbował pisać o Polsce, moglibyśmy pewnie ziewać z nudów. Pisząc o Rosji znalazł jednak ciekawy pomysł, aby czytelnika nie znużyć - przewodnikiem bowiem uczynił realną i chyba nawet u nas mało znaną postać: prawosławnego kapłana, który z odwagą zaczął mówić m.in. o problemie: Dmitrija Dutko. Śledząc jego drogę do powołania, pierwsze doświadczenia łagru, kazania wygłaszane z pasją i gromadzenie przy nim ludzi, przechodzimy jednocześnie przez kolejne etapy zaostrzania lub łagodzenia polityki państwa wobec Kościoła. Oczywiste jednak było, że ktoś kto nawołuje do wstrzemięźliwości, twierdzi, iż alkohol wywołuje masę problemów, nie będzie dla władzy wygodny. W Związku Radzieckim problemów być nie mogło, bo przecież wszystkie komunizm miał rozwiązać. A już na pewno rządzący nie mogli sobie pozwolić, by wokół duchownego gromadziły się tłumy, które chcą go słuchać i nie daj Boże naśladować.  

wtorek, 9 sierpnia 2016

Escape room - podejście drugie, czyli małe porównanie

 Pamiętacie moją notkę sprzed roku, gdy po raz pierwszy udałem się do Escape Room? Zabawa była świetna, potem jeszcze raz korzystałem z oferty tej samej firmy, choć w innym miejscu, ale córka ze znajomymi znalazła coś innego i tym razem zaciągnęła nas do Escaperooms. To firma, która wystartowała na Pomorzu, a teraz ma już też swoje pokoje w Warszawie. Zapytacie po co drugi raz piszę o tym samym, skoro zdradzać i tak zbyt wiele nie mogę... Ano postanowiłem po dzisiejszym wieczorze dokonać małego porównania, bo różnice są spore. Przy tej ilości pokoi i firm, być może moja notka przyda się nie tylko Warszawiakom, ale i przyjezdnym. Warto wybierać sprawdzając opinie, a nie sugerując się jedynie ceną - ta przyznaję jest niższa w firmie, w której byliśmy dziś.
A detale?

Pamiętnik z przyszłości - Cecelia Ahern, czyli jesteś ciekaw co wydarzy się jutro?

Człowiek sobie może planować wieczór, a potem i tak gucio z tego... Ale nic to, może do końca miesiąca nadrobię zaległą notkę. Na razie, w oczekiwaniu na trochę poważniejsze rzeczy (też czytam), coś podebranego od córki. Coraz bardziej rozbudowuje swoją biblioteczkę, nieregularnie skrobie coś na swojego bloga, a kierunki jej zainteresować są dwa: romansidła, ale nie łzawe, tylko takie bardziej z humorem, no i fantasy. Ciekawe, bo przecież "Pamiętnik z przyszłości" nie jest ani jednym, ani drugim. Może to kwestia nazwiska autorki, kojarząca jej się z "P.S. Kocham Cię", która jej się podobała. A teraz okazuje się, że sięga po inne rzeczy, a ten tytuł mimo, że o niego prosiła, czeka... Sięgnąłem więc ja.

Stwierdzam, że rzeczywiście to książka raczej dla młodych dziewczyn, które pewnie lepiej niż ja utożsamią się z bohaterką i jej rozedrganymi emocjami. Od wściekłości, po smutek, od flirtowania po załamywanie rąk jaka to jestem beznadziejna. Jak się ma szesnaście, czy tam w ogóle naście lat, na świat chyba patrzy się trochę inaczej. Bardziej emocjonalnie.

niedziela, 7 sierpnia 2016

Nadejdą lepsze czasy, czyli nie przestawaj marzyć



Wczoraj kajaki, zamek i wieczór planszówek, więc i czasu nie było na notki. To dziś za to aż dwie. I wciąż przestawiam sobie nie tylko książki na stosie, ale i kolejność tego o czym bym chciał pisać. Na razie wśród filmów na czele: Mada Max i Woody Allen. Do środy pewnie pojawią się obie. 
A dziś dokument. Niby wcale nie jakiś nadzwyczajny jeżeli chodzi o temat, zdjęcia itp. Ale wyjątkowy ze względu na więź jaka ewidentnie zrodziła się między twórczynią, a bohaterką. To się czuje i dlatego też zupełnie inaczej się ogląda tą historię. Dodajmy jeszcze: dziejącą się przez blisko 15 lat. Bez wielkich funduszy, ekipy, itp. Kamera i człowiek, który opowiada o swoim życiu. Towarzyszymy mu prawie we wszystkim, bez jakiegoś udawania. Reżyserka staje się jakby zaprzyjaźnioną osobą, częścią tego środowiska.

piątek, 5 sierpnia 2016

Niesamowity świat April, czyli oldschoolowe i właśnie dzięki temu ma urok


Chyba naprawdę przekonam się do komiksów - stara się o to od jakiegoś czasu Piotrek podrzucając mi to i owo, ale najczęściej to rzeczy mało komercyjne. A tu odkrywam rzecz jak najbardziej rozrywkową, ale z takim fajnym klimatem, że sama w sobie już by mnie zainteresowała. Ale powiem Wam, że przeniesienie tej historii, z jej detalami, z tą fajną kreską, na ekran, pozwala ją docenić jeszcze pełniej.

niesamowity_swiat_april_
To właśnie wizja Paryża lat 50 XX wieku, ale w alternatywnej rzeczywistości jest tu najciekawsza. Oto świat, w którym nie doszło do wojny Francji i Prus w roku 1870, nadal rządzi więc dynastia Napoleona. Dużo ciekawsze jest jednak to, że na świecie od dłuższego czas znikają tam wszyscy naukowcy, świat więc wcale nie przeżył rewolucji technologicznej, a przynajmniej nie w tak szybki sposób. Wszystko nadal oparte jest na węglu i maszynach parowych, zanieczyszczenia powietrza są coraz bardziej dotkliwe, ludzie żyją trochę jakby nadal w poprzednim stuleciu. A mimo to, w tej wizji nie brak fantastycznych pomysłów, które mają w sobie dużo uroku. Plastycznie - naprawdę świetne!

czwartek, 4 sierpnia 2016

Tatulo - Joyce Carol Oates, czyli zęby zacisnąć i doczytać do końca


Gdy odbierałem z biblioteki książkę wybraną przez moje drogie koleżanki jako lekturę na DKK, usłyszałem, że tym razem to coś dla ludzi o mocnych nerwach. I coś w tym jest. Trudno bowiem czytać na chłodno, na spokojnie o rzeczach bolesnych, okrutnych, gdy wydaje się, że autorkę bardziej interesuje mroczna strona psychiki sprawcy, niż empatia dla ofiary. Ta ostatnia i owszem, jest dla pisarki ciekawa, ale raczej po to by pokazać bezradność, przywiązanie do oprawcy, zagubienie. A ty czytelniku zgrzytaj zębami, zaciskaj pięści i klnij. Możesz pomarzyć o dobrym zakończeniu, w którym wszystkie krzywdy można zaleczyć, traumę zapomnieć.
Pod tym względem ta lektura jest naprawdę niełatwa. Nawet jeżeli czytać o takich historiach, to jakoś cały czas jesteś z ofiarą, wiesz, że cierpi fizycznie, ale broni się psychicznie, że kombinuje by się uwolnić. A tu tego nie ma. Dzięki temu jesteśmy dalsi może od szczęśliwych bajek, ale bliżsi prawdy i zrozumienia skomplikowanych mechanizmów jakie wiążą się z porwaniem i długoletnim przetrzymywaniem. Szczególnie jeżeli ofiarą jest małe dziecko.

środa, 3 sierpnia 2016

Wróg, czyli przeciwieństwa, podobieństwa


Miał być wpis o książce, ale jakoś bardziej ciągnie mnie do lektury, którą kończę (Tatulo), niż do pisania o rzeczach już czytanych. Będzie więc o kolejnym filmie. A jutro może teatr, bo Włodek zabiera mnie do Polonii.
Na początek może jednak jeszcze mała zaległość: Pojawiła się notka o Terminator: Genisys
A dziś Denis Villeneuve. Facet, który już parę razy mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Najpierw wstrząsnął "Pogorzeliskiem", potem był ciekawy "Labirynt" i ubiegłoroczne "Sicario". Za każdym razem jest inaczej. I "Wróg" też jest zupełnie inny. Dziwny. Przypominający trochę dawne filmy Polańskiego o rodzącej się paranoi, obsesji, jakichś psychicznych fiksacjach. I mimo monotonii, jaka w nim jest, pewnej zagadkowości, warto go obejrzeć, bo znowu udało się reżyserowi coś nietuzinkowego.

wtorek, 2 sierpnia 2016

Chevalier, czyli kto ma większego


Po obejrzeniu "Kła" powinienem chyba bardzo ostrożnie podchodzić do kina greckiego, ale w końcu tak rzadko mamy okazję je oglądać w naszych kinach. Eksperymentuję więc po raz drugi. Znowu jest dziwnie, ale na szczęście nie ma już takiego szoku jak poprzednio. Dostajemy coś, co trochę przypomina w wymowie nasz "Testosteron", tyle, że jest dużo mniej dialogów, tekstu, a wszystko rozgrywa się trochę w sferze niedopowiedzeń. 
Sześciu mężczyzn na luksusowym jachcie - łowią ryby, nurkują - pełen relaks, ale chyba trochę zaczyna im się nudzić. Przecież wieczorami, po dobrej kolacji trzeba wymyślać sobie jakieś rozrywki (Polacy pewnie by pili do upadłego), więc wymyślają sobie różne gry słowne i psychozabawy. Jedna z nich okazuje się, że zmienia między nimi wszystko. 

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Koncert. Historie, czyli Powstanie widziane trochę inaczej


Już któryś raz z kolei jesteśmy w Muzeum Powstania na koncertach, które przygotowywane są we współpracy z różnymi artystami. Bywało już ostro, była twórczość powstańcza w zupełnie nowych odsłonach, ale dyrekcja jak widać wciąż szuka nowych pomysłów, aby w kolejne rocznice przygotować coś nowego.Tym razem wspomnienia powstańców zostały wzięte na warsztat przez Smolika, który wraz z Natalią Grosiak i Miuoshem przygotował materiał na płytę i koncert. Jest na pewno trochę inaczej, bo po raz pierwszy tak mocno na pierwszy plan w tekstach wysuwa się nie tylko samo Powstanie, ale również to wszystko co po nim, jak ułożyły się losy tych, którzy przeżyli.I na koncercie wybrzmiało to jeszcze mocniej, bo między utworami puszczono fragmenty rozmów z osobami, które stały się inspiracją do nagrań, czytano fragmenty ich refleksji. Obok słów o tym, że Powstania nie można było uniknąć, że wszyscy na nie czekali, usłyszeć też można było złorzeczenie na ten rozkaz, który pochłonął tyle ofiar, wątpliwości. Przyznam, że nawet zakręciła mi się łezka w oczach gdy wybrzmiała historia dwojga ludzi, którzy nawet myśleli o ślubie, rozłączyły ich wydarzenia roku 1944, a spotkali się znowu dopiero po kolejnych ponad 50 latach. Ich marzenie o wspólnym życiu zrealizowane po tak długim czasie...
Oto płyta "Historie".