Wtorkowy kącik dla fanów filmów wytrawnych i produkcja, która tematycznie jest bardzo aktualna. Pamiętacie "Zieloną granicę" Agnieszki Holland? Mattego Garrone również opowiada o granicy, którą próbują pokonać imigranci, tyle że nie przed wschodnią flankę Europy, a od południa. I nie wiem czy nie robi tego lepiej i ciekawiej.
O ile bowiem film p. Holland należy umieść w pewnym kontekście krytyki posunięć naszego poprzedniego rządu (choć obecny to kontynuuje), jest atakiem na działania służb na granicy, to "Ja kapitan" nikogo nie wprost nie oskarża. Co ważne, ci którzy szukają lepszego życia nie są też tak bardzo anonimowi, wręcz odwrotnie - to oni są w centrum tej historii. Możemy tym bardziej poczuć tą ich determinację i trud drogi jaką podejmują, jej ryzyko.
To co może niektórym przeszkadzać w filmie Matteo Garrone to chwilami odchodzenie od realizmu, na rzecz jakichś poetyckich wizji lub uproszczeń fabularnych (ech ta fontanna). Z drugiej strony, to również wyróżnia jakoś tą produkcję, stanowi o jej oryginalności. Epatowania okrucieństwem i tak jest dużo, może więc specjalnie zastosowano takie rozwiązania, by dać możliwość ucieczki przed tym zarówno dla bohaterów, jak i dla widza?
Oto dwóch szesnastolatków z Senegalu, kuzynów i dobrych przyjaciół, postanawia bez wiedzy swoich rodzin wyruszyć w podróż na północ, by przedostać się do Europy. Mimo ostrzeżeń, ich wiara w to, że im się uda, naiwność, że trochę odłożonych pieniędzy zapewni im bezpieczną drogę, popychają ich naprzód. A potem już nie ma powrotu.
Jakbyś się czuł, gdy musisz wiele dni i nocy iść przez pustynię jedynie z baniakiem wody, gdybyś był świadkiem jak obok padają ludzie i nikt się nimi nie przejmuje, zasypie tu ich piasek i zostaną na zawsze. Jakbyś się czuł okradany, oszukiwany, bity i więziony, a mimo to wciąż kurczowo trzymając się życia i nadziei. Na północ... Do Europy. Do raju. Byle do morza śródziemnego, a dalej już jakoś się uda... Ale czy na pewno?
Oglądamy warunki w jakich odbywają się kolejne etapy tej drogi, którą rocznie pokonują z biedniejszych krajów dziesiątki i setki tysięcy ludzi. Ilu ich ginie po drodze? Wbrew pozorom historia Seydou (scenariusz oparty jest na faktach) ma w sobie jakąś iskrę nadziei. Na pewno jest też dla nas pytaniem, czy tak musi być, czy ta droga musi być tak trudna, czy potem muszą oni tak często jeszcze być odsyłani, przyjmowani z taką niechęcią. Nie ma pewnie jednej dobrej odpowiedzi. Myślimy o naszych obawach przed tym jak może zmienić się Europa, ale musimy być świadomi też ich obaw o przeżycie kolejnego dnia, o los rodzin, o przyszłość. Czy należy się dziwić, że szukają szansy na zmianę, nawet jeżeli będzie ona do osiągnięcia dla co dziesiątego z nich?
Mimo trudnych scen, to film, który może oglądać nawet młodzież, może nawet dla nich jeszcze bardziej będzie czytelne to co chciał powiedzieć reżyser: ci szesnastolatkowie są tacy sami jak my - choć mówią innym językiem, ale od małego karmieni są obrazami lepszego świata, słuchają tej samej muzyki, oglądają mecze, filmy, mają komórki... Może wtedy to pytanie o to czemu mamy stawiać przed nimi mury, zasieki, strzelać do nich, wybrzmi w nas jeszcze mocniej. Jedni widzą w nich najeźdźców, ja wolę, podobnie jak papież Franciszek, widzieć w nich gości. I nawet jeżeli jestem naiwny, to wolę to niż nienawiść w sercu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz