Przy Słowiku pisałem już z pewnym zdziwieniem o swoich odczuciach: z jednej strony niby nic wielkiego, trochę infantylne i proste, ale za serducho potrafi złapać. I to samo praktycznie mogę powtórzyć przy kolejnej powieści Kristin Hannah. O ile unikam raczej powieści obyczajowych, to ona potrafi wzruszyć, sprawić że przejmujesz się losem bohaterów, choć czujesz w jakim kierunku ta historia będzie się rozwijać.
Przyznaję, że spodziewałem się tego iż więcej miejsca poświęci ona wojnie w Wietnamie i traumom jakie miałby wywieźć stamtąd ojciec Leni, czyli głównej bohaterki. Nie dowiemy się jednak prawie nic, oprócz ogólnikowego: wrócił inny, a koszmary nie dawały mu spać, wywoływały rozdrażnienie. Tak naprawdę podejrzewam, że Ernt już wcześniej nosił w sobie iskrę ciemności, którą wyczuwali rodzice matki Leni, nie akceptując jej wybranka. A może chodziło jedynie o to w jakim kierunku ją ciągnął? Wszak to czas hippisów, wolności i beztroski. Po co myśleć poważnie o przyszłości, studiach, pracy, skoro można wiecznie żyć z dnia na dzień, zrzucając winę za swoje niepowodzenia na innych i na los.
Ernt znalazł sposób na to, że wciąż wyrzucają go z pracy, że żona i córka żyją w mieście widząc dookoła ludzi, którym się lepiej powodzi. Wywiezie je do dziczy, gdzie udowodni im, że jest w stanie się nimi zaopiekować, a one przestaną myśleć o luksusach. Dla 13 letniej dziewczyny wyprawa na Alaskę to musiał być jakiś kosmos. Kochała jednak matkę, nie miała wyjścia, a jedynie nadzieję, że tam będzie lepiej...