piątek, 7 lutego 2020

Wielka samotność - Kristin Hannah, czyli miłość i ból

Przy Słowiku pisałem już z pewnym zdziwieniem o swoich odczuciach: z jednej strony niby nic wielkiego, trochę infantylne i proste, ale za serducho potrafi złapać. I to samo praktycznie mogę powtórzyć przy kolejnej powieści Kristin Hannah. O ile unikam raczej powieści obyczajowych, to ona potrafi wzruszyć, sprawić że przejmujesz się losem bohaterów, choć czujesz w jakim kierunku ta historia będzie się rozwijać.
Przyznaję, że spodziewałem się tego iż więcej miejsca poświęci ona wojnie w Wietnamie i traumom jakie miałby wywieźć stamtąd ojciec Leni, czyli głównej bohaterki. Nie dowiemy się jednak prawie nic, oprócz ogólnikowego: wrócił inny, a koszmary nie dawały mu spać, wywoływały rozdrażnienie. Tak naprawdę podejrzewam, że Ernt już wcześniej nosił w sobie iskrę ciemności, którą wyczuwali rodzice matki Leni, nie akceptując jej wybranka. A może chodziło jedynie o to w jakim kierunku ją ciągnął? Wszak to czas hippisów, wolności i beztroski. Po co myśleć poważnie o przyszłości, studiach, pracy, skoro można wiecznie żyć z dnia na dzień, zrzucając winę za swoje niepowodzenia na innych i na los.
Ernt znalazł sposób na to, że wciąż wyrzucają go z pracy, że żona i córka żyją w mieście widząc dookoła ludzi, którym się lepiej powodzi. Wywiezie je do dziczy, gdzie udowodni im, że jest w stanie się nimi zaopiekować, a one przestaną myśleć o luksusach. Dla 13 letniej dziewczyny wyprawa na Alaskę to musiał być jakiś kosmos. Kochała jednak matkę, nie miała wyjścia, a jedynie nadzieję, że tam będzie lepiej... 
Na pewno znalazły tam życzliwych ludzi, przyjaźń, Leni nawet swoją pierwszą miłość, ale każdy dzień udowadniał im jak twardym trzeba być żyjąc na Alasce. Pół roku przygotowujesz się do zimy, bo jeżeli tego nie zrobisz, po prostu nie przeżyjesz. A oni zaczynali praktycznie od zera, nie umiejąc ani nie mając prawie nic. Pewnie jednak daliby sobie radę, gdyby nie to, że z Erntem wcale nie było lepiej niż w mieście. Narastająca w nim potrzeba kontroli, złość, wybuchy agresji przemienił życie dziewczynki i jej matki w koszmar. To praktycznie klasyczna analiza tego jak ofiara daje sobą manipulować, jak wybacza, tłumaczy daje kolejne szanse. W końcu go kocha.
Przy lekturze zdarza się więc zaciskanie pięści ze złości, a potem oddech ulgi gdy widzisz wokół nich życzliwe twarze... I znowu koszmar... Bezradność. To co bolesne, strach, przeplatając się z nadzieją i chwilami szczęścia - dla Leni to oczywiste, że życie musi składać się z jednego i drugiego. Może mieć nadzieję na to, że kiedyś będzie inaczej, ale kocha mamę i jej nie zostawi. A ona kocha męża. Mimo wszystko.
Kristin Hannah podobnie jak w Słowiku wcale nie głaszcze czytelnika po głowie, nie obiecuje tego, że wszystkie problemy znikną. Czasem życie podsuwa rozwiązania, ale trzeba czasu, by je odkryć, by odnaleźć siebie i swoje szczęście.
Dramat, romans, a do tego analiza przemocy w rodzinie... ciekawa mieszanka. Do tej surowej ziemi i twardych ludzi średnio pasował mi styl narracji, trochę infantylny, pełne gorących emocji i naiwne serce nastolatki. Ale kupuję całą tą opowieść, gorzką, ale i dającą nadzieję, że można wyjść z mroku, choćby trwał on całe lata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz