W czasach mojej młodości na takie kobiety mówiło się „wariatki”, ale bez zabarwienia negatywnego. Miały „pożar w duszy”. Brały życie łapczywie, żyły intensywnie, niekiedy schylały się do ziemi po kwiatuszek znaleziony w błocie, niekiedy ruszały do boju mając za oręż jedynie słowa. Inteligentne, spragnione dobrych uczuć, odważne alkoholem, wrażliwe, uczciwe przed sobą.
Elżbieta, bohaterka „Białej bluzki” jest taką osobą. Młoda kobieta z ostatnich lat PRL-u. Niby zwyczajna, ale tak trochę inaczej. Uzależniona od alkoholu, nieszczęśliwie zakochana w opozycjoniście, bez pracy, uwikłana w prozę życia, która była daleka od jakiejkolwiek stabilizacji. Czasy stempelków, kartek albo pieniędzy. Zakręcona emocjonalnie, niestabilna alkoholem w rozchwianej rzeczywistości zachowywała się jak pijany człowiek stojący w łódce na wzburzonym morzu. Niby jeszcze stoi… ale już upada. Ale jeszcze nie upadł, resztkami sił usiłuje wziąć się w garść. Ale bohaterka zaraz sobie przypomina, że ona nie ma garści. Rzeczywistość jest taka, że nawet gdyby człowiek chciałby się dostosować – to nie ma do czego. Jedno odeszło, a na jego miejsce jeszcze nic nie przyszło. Stan zawieszenia. „Na trzeźwo tego nie zrozumiesz” – mówiono. A ona nie rozumiała. A może nie chciała rozumieć, nie chciała się godzić? Jej prawo.
Czy Elżbieta jest normalna? A co to jest normalność? Ona jest normalna dla własnej opowieści o sobie. Ukształtowała ją obojętna matka, ukochany, który uciekł w działalność podziemną, burzliwe czasy przed stanem wojennym, sama i samotna, zagubiona w rzeczywistości albo w historii, która namolnie wkracza w każdą dziedzinę życia, nie daje wytchnienia. Elżbieta marzy, buja w obłokach,
płacze, śmieje się… Gdyby opisywał ją ktoś inny – powiedzielibyśmy: wariatka, padło jej na mózg. Osiecka opisała ją jednak ciepłą kreską, nie z niej się śmieje, ale z tego jak Elżbieta patrzy na świat, jak jej wyobraźnia i pomysły potrafią załamać dramatyczną rzeczywistość i choć jej bohaterka częściej ponosi porażki niż zwycięstwa to nie litujemy się nad nią, bo ona nie żąda od nas litości. Ona
postępuje jak chce, bo chce być wolna, bo ma tę wolność w sobie, choć życie czyni z niej postać raz pół-tragiczną, a raz pół-śmieszną. Pijana hippiska z kwiatkiem we włosach i pożarem w duszy. Jak sama mówi , sama już nie wie czy jest paprochem w swoim życiu czy może jednak sterem, żeglarzem, okrętem. I jak to u Osieckiej… perełki poezji, zmieszane są ze szczyptą groteski, doprawione do smaku melancholią i ciepłym uśmiechem, ale czujemy, że to wszystko szczere aż do bólu, choć sytuacje jak w filmach Barei.
Ten monodram grany od tylu lat ciągle wywołuje żywe reakcje i zapełnia widownię. Moc trzech kobiet: Agnieszki Osieckiej (tekst), Magdy Umer (reżyseria) i Krystyny Jandy (wykonanie) święci nieprzerwany triumf. Czasy PRL- u odeszły w zapomnienie, a „Biała bluzka” jakby na przekór wciąż aktualna. Chcemy je wspominać? Nie sądzę. A może wracamy do tego spektaklu dlatego,
że miało być tak pięknie, tak świetlanie, a tu ze sceny bohaterka „Białej bluzki” wykrzykuje:
„(…) jak ja was wszystkich nienawidzę! Za to, że nie umiecie kochać, że żyjecie jak stąd dotąd, że kłamiecie tak potwornie.” i my się z nią utożsamiamy.
Wielokroć powtarzałam, że Krystyna Janda Wielką Aktorką jest! Nie zmieniam zdania. To gigant sceny polskiej. Kiedy w finale śpiewa: „Historio, historio, ty żarłoczny micie, co dla ciebie znaczy jedno ludzkie życie?!” ma się wrażenie, że to płacz nad historią, która przyginała do ziemi Elżbietę i jej współczesnych, ale i przestroga na przyszłość.
Polecam.
MaGa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz