W lutym znowu nie wcisnę wszystkich planów na notki jakie miałem, więc mogę jedynie zapowiadać co na horyzoncie: 2 teatry, pewnie M. dorzuci kolejny, książek już chyba z 7 w tym cała trylogia Parabellum Mroza, filmów co niemiara, w tym nowy Xavier Nolan, Kłamstewko. A do Nolana dorzucę też niezłą książkę w podobnych klimatach. Kto by pomyślał, że ja - oskarżany o homofobię (choć nigdy się tak nie czułem) będzie z sympatią pisał o tytułach jawnie odnoszących się do związków jednopłciowych. Ale zawsze powtarzałem, że to nie kwestia tematyki, a raczej sposobu w jaki się o tym opowiada.
Ale o tym za kilka dni.
A dziś o dwóch filmach, które mnie zaciekawiły, choć pewnie będzie Wam je ciężko upolować. Oba gdzieś dotykają tematu wojny, choć raczej pośrednio, czyli pokazują jak jej skutki mogą być niesione w dalsze życie.
Przy pierwszym z nich, myślałem zresztą, że ten wątek wojennych zbrodni będzie wyraźniejszy, ale o dziwo dla reżysera nie było tak bardzo istotne by go eksponować. Historia oparta jest na biografii malarza Kurta Barnerta - w trakcie wojny był małym chłopcem, potem żył w NRD, aż wreszcie udało mu się uciec na Zachód. Całe życie czegoś szukał, pragnął odnalezienia jakiegoś sposobu na uchwycenie rzeczywistości, tej wrażliwości na świat, na to co czasem nieuchwytne uczyła go ciotka. To od niej zaczyna się ta historia.
Oto prowadzi małego Kurta do muzeum na wystawę sztuki, gdzie narodowy socjalizm już podzielił wszystko na to co słuszne i zdegenerowane. Z powodu nadwrażliwości, skłonności ekshibicjonistycznych, zbytniej otwartości, zresztą niedługo zajmą się również i jego ukochaną ciotką. Jednym z lekarzy, którzy podpisują wyrok najpierw na jej sterylizację w zakładzie dla obłąkanych, a potem na śmierć, jest człowiek, którego Kurt potem jeszcze spotka. W odróżnieniu od samego bohatera, jemu uda się tak ustawić w życiu, że niezależnie od władzy, będzie żył jak pączek w maśle. Dla chłopaka wspomnienia z dzieciństwa będą jakąś bolesną zadrą, której nie będzie się potrafił pozbyć, a dla dużo od niego starszego lekarza (i przyszłego teścia), drzwi są zamknięte i niezależnie od tamtych win, wszystko trzeba zapomnieć.
W tej historii mamy więc kilka rzeczy, które się nakładają na siebie: stosunek do nazizmu, do rozliczeń, ale i osobiste wybory, które niestety czasem oznaczają rezygnację z przywilejów, jeżeli nie chcemy się sprzedać dla kłamstw i udawania wierności. Kurt dojrzewa, próbuje znaleźć swoją drogę, cierpi z powodu tego, że nie może zapewnić odpowiednich warunków swoje ukochanej, ale to właśnie dzięki miłości przetrwa wszystkie trudne chwile, nie załamie się i pozostanie wierny swoim zasadom i wrażliwości.
Ciekawy seans. Blisko trzy godziny, w których tych kilka warstw - melodramatyczna, historyczna i wreszcie twórcza, przeplatają się i tworzą ciekawą mieszankę. Indywidualne losy, wspomnienia i traumy, dają też możliwość spojrzenia na kilka dekad historii Niemiec i prób uporania się z konsekwencjami chorych ideologii. Ale twórcy filmu nie chcą w prosty sposób grać na naszych emocjach, zostawiają nas z naszymi ocenami, raczej próbują skupić naszą uwagę na obrazach, zdjęciach, na tych próbach ujęcia tego co nieuchwytne, teorii wszystkiego jak w pewnym momencie określa to bohater.
*****
O ile Obrazom bez autora nie brakuje rozmachu, przynajmniej w nakreśleniu ram tej historii, tak "Wysoka dziewczyna" (Dyrda) jest dużo bardziej kameralna. Powojenna rzeczywistość w Związku Radzieckim, a dokładniej w zniszczonym Leningradzie, wypełniona kobietami, dzięki którym powraca normalne życie i tak niestety rządzi się prawami ustalanymi przez mężczyzn. Mimo, że jest ich tak niewielu, pozostali najsłabsi, to kobiety szukają ich opieki, obecności, bliskości, jakby nie mogły bez nich istnieć. Mimo, że są od nich silniejsze.
"Tyczka" jest inna. Nie tylko dlatego, że z frontu wróciła ranna i teraz miewa dziwne stany zawieszenia, jakby utraty świadomości. Ona po prostu lęka się mężczyzn i bliskości z nimi, najszczęśliwsza byłaby żyjąc w spokoju ze swoją przyjaciółką Maszą, opiekując się nią i mając ją dla siebie. Mężczyźni potrafią jedynie ranić, zagarniać, niszczyć, zostawiać nieszczęśliwymi.
Wojna pojawia się tu jedynie w jakichś wspomnieniach, migawkach, ale nie trzeba więcej, by wywołać ciarki. Dziecko, które nie wie jak wygląda pies, bo przecież w trakcie blokady wszystkie były zjedzone, opowieść Maszy, która mówi o tym jakie jest miejsce kobiet na froncie, bo robią by nie zginąć... Kto czytał Aliksijewicz ten będzie wiedział o jakie emocje mi chodzi.
Ten film na pewno nie jest seansem łatwym i przyjemnym. Porusza. A dzięki niesamowitej grze debiutantek: Wiktorii Miroszniczenko (niesamowita twarz!) i Wasilisy Perelyginie i warstwie wizualnej zapamiętacie ten film na pewno. O dziwo tak kobiecy film wyreżyserował mężczyzna i to dość młody - Kantemir Balagov ma 28 lat i chyba warto będzie obserwować jego kolejne projekty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz