Mam słabość do Gershwina. Towarzyszył mi w młodości, trudno było przejść obojętnie obok jego utworów, które nuciło się chętnie („Swanee” czy „Oh, Lady Be Good”), podziwiało jego utwory orkiestrowe: „Błękitną Rapsodię” czy „Amerykanina w Paryżu”, a niekiedy udawało się nawet obejrzeć jego musicale. On zawsze był inny, posiadał swój styl, odmienny od innych twórców, niepowtarzalny. Dlatego i jego opera jest też inna, niezwykle amerykańska. Opowiada o murzyńskiej społeczności w Catfish Row, wymyślonej czarnej dzielnicy na obrzeżach Charleston (Południowa Karolina). To prości ludzie ciężkiej pracy. Codziennie zajmowali się zbiorami bawełny, rybołówstwem, rozładunkiem statków lub pszczelarstwem, wieczorami zaś grali w kości, spotykali się i rozmawiali. I jak w każdej społeczności – także tu - znajdzie się „czarna owca” - taki, który nie umie opanować gniewu - Crown (Alfred Walker) i taki, który dla zarobku sprzedaje narkotyki - Sportin’Life (Frederick Ballentine). W takim tle rozgrywa się historia miłosna pomiędzy Bess (Angel Blue) - dziewczyną gangstera i kulawym biedakiem – Porgy’m (Eric Owens), który usiłuje jej pomóc. Postawa Porgy’ego jest pełna miłości i miłosierdzia, wiary w drugiego człowieka, natomiast Bess – niby chce dobrze, ale nie mogąc tak do końca wyrzec się swoich żądzy i nałogu – krzywdzi tych co ją kochają.
Ta opera to opowieść o biedzie, o trudzie pracy najniższych warstw społecznych, o rasizmie i różnicach klasowych. Również o strachu o swój byt, o pogardzie dla innego człowieka. Kombinacja muzyki, tekstu i idei sprawia, że jest to dzieło inne zarówno w repertuarze operowym, jak i poza nim. Można zarzucić jej prosty, a momentami nawet prostacki tekst, ale przecież tak się mówiło na przedmieściach, tworzono piosenki o pracy i odpoczynku, grając w kości nie używało się górnolotnych słów. Natomiast w warstwie muzycznej ta opera jest hybrydą kilku konwencji: opery, teatru, spotkań jazzowych, posiada również elementy folkloru negro-amerykańskiego.
Zarzucano Gershwinowi niespójność kompozycji, bo rzeczywiście muzyka jest mocno zróżnicowana, ale ja, jako laik, patrzę na operę emocjami, a tych mi tu nie zabrakło. A muzyka jest wręcz piękna, mocno charakterystyczna. Już ogólnie znana kołysanka „Summertime” śpiewana trzykrotnie przez różne kobiety, przez soprany o różnej barwie dają obraz możliwości i interpretacji. Muzycznych perełek jest tu zdecydowanie więcej. Kiedy Porgy śpiewa dzieciom „Mam mnóstwo niczego” czy „Jestem w drodze” to chciałoby się śpiewać razem z nim. I te głosy czarnych śpiewaków! Są zdecydowanie inne. Nie sądzę, żeby kto inny mógł zaśpiewać tak harmonijnie i ciepło arie o rozszerzonej tonalności z licznymi modulacjami i polifonią. Nikt inny nie oddałby z taką maestią melodii folkloru afro-amerykańskiego wzbogaconych elementami pierwotnego jazzu. A to wszystko zdecydowanie wpływa na barwność widowiska, muzyka Gershwina pięknie i wyraziście ilustruje, to co dzieje się na scenie. Ta muzyka nie daje się zapomnieć, zachwyca pomysłowością i urodą każdej sceny, cudownym brzmieniem scen zespołowych, np. gdy Jake (Donovan Singletary) wraz z przyjaciółmi szykowali się do połowu.
Jestem niebywale szczęśliwa, że udało mi się zobaczyć tę operę w tak mistrzowskim, czarnoskórym wykonaniu. Widać tu ogrom włożonej pracy zarówno wykonawców jak i scenografów i kostiumologów, co z kolei przekłada się na zachwycający rezultat dokonań.
Dziękuję niezmiennie projektowi nazywowkinach.pl za możliwość oglądania takich inscenizacji operowych.
Polecam wszystkim.
MaGa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz