Dzięki M. zamykam kwiecień 30 notkami, a sam muszę jeszcze uporać się z zaległościami - chyba 8 spektakl do zrecenzowania... W maju obiecuję, że nadrobię, bo wyjątkowo mało mam przedstawień przed sobą (jedynie 4). A na Śluby muszę się wybrać...
Rzecz to niesłychana… nie, nie… pani nie zabije pana. Natomiast zachwyca się młodym chłopcem, który na spektaklu „Śluby panieńskie” zaśmiewał się perliście, a ja w nim widziałam siebie - na innym spektaklu Fredry, bo na „Zemście” tylko ponad 40 lat temu, w tym samym teatrze. Można więc przyjąć, że Teatr Narodowy umie wystawiać Aleksandra Fredrę. Przyznam, że poszłam na tę sztukę w zastępstwie, a męża ciągnęłam niemal siłą, bo mając sporo lat za sobą najróżniejszych wersji widzieliśmy sporo i gdzieś kołatała się myśl: ile razy można to oglądać? Po niemal trzech godzinach wychodziliśmy z teatru zachwyceni, roześmiani i do tej pory ilekroć wspomnę te „Śluby panieńskie” – zaczynam się uśmiechać. A dodatkowo, gest powitania Albina wywołuje u mnie spazmy śmiechu (jak u tego młodego człowieka z początku tekstu).
































