wtorek, 30 kwietnia 2019

Śluby panieńskie, czyli klasyka (nareszcie) bawi

Dzięki M. zamykam kwiecień 30 notkami, a sam muszę jeszcze uporać się z zaległościami - chyba 8 spektakl do zrecenzowania... W maju obiecuję, że nadrobię, bo wyjątkowo mało mam przedstawień przed sobą (jedynie 4). A na Śluby muszę się wybrać...

Rzecz to niesłychana… nie, nie… pani nie zabije pana. Natomiast zachwyca się młodym chłopcem, który na spektaklu „Śluby panieńskie” zaśmiewał się perliście, a ja w nim widziałam siebie - na innym spektaklu Fredry, bo na „Zemście” tylko ponad 40 lat temu, w tym samym teatrze. Można więc przyjąć, że Teatr Narodowy umie wystawiać Aleksandra Fredrę. Przyznam, że poszłam na tę sztukę w zastępstwie, a męża ciągnęłam niemal siłą, bo mając sporo lat za sobą najróżniejszych wersji widzieliśmy sporo i gdzieś kołatała się myśl: ile razy można to oglądać? Po niemal trzech godzinach wychodziliśmy z teatru zachwyceni, roześmiani i do tej pory ilekroć wspomnę te „Śluby panieńskie” – zaczynam się uśmiechać. A dodatkowo, gest powitania Albina wywołuje u mnie spazmy śmiechu  (jak u tego młodego człowieka z początku tekstu).

„Śluby panieńskie” w tej obsadzie, w tej scenografii i muzyce, grane od ponad 12 lat nie nudzą się widzom i wcale się temu nie dziwię. W tym wykonaniu język przemawia, jest zrozumiały, komunikatywny, ludzki. I – jako komedia – bawi. Nareszcie klasyka bawi! Widzowie wychodzą po spektaklu w doskonałych humorach, czego byłam świadkiem i to zarówno ci w wieku starszym jak i młodzież. Coś niebywałego!
Samo wejście na widownię niesie już przedsmak tego co nas czeka i wprowadza nas w klimat polskiego dworku. Jest niemal pachnąca trawa, małe jeziorko, do którego w czasie burzy kapie woda, jest stół z krzesłami i bryczka w rogu, a na widownię wchodzimy przez salon pani Dobrójskiej. Po letniej burzy śpiewają ptaszki, a większość akcji toczy się przy stole postawionym w ogrodzie, gdzie  bohaterowie toczą swoje dysputy poznając siebie nawzajem, jednocześnie wkładając do słoików pachnące zielone ogórki i czosnek. Sielankowy nastrój, czas przekomarzania, miłosnych podchodów, marzeń i naiwnych obietnic a jednocześnie rozbrykanych poczynań, trafnych spostrzeżeń oraz pierwsze potyczki, by postawić na swoim. A to wszystko jest takie rzeczywiste i takie, mimo wszystko, współczesne. Aktorzy wyzwoleni z kostiumów epoki i jej konwenansów stają się nam bliżsi, tacy bardziej „tu i teraz”. A grają wyśmienicie wszyscy. W tym spektaklu nie ma ról drugoplanowych, każdy bohater jest wyrazisty choć przerysowany, starannie dobrany do roli i pięknie charakterystyczny. I zapewne to przesądza o odbiorze sztuki i jej przesłaniu. Bo ma ona wydźwięk optymistyczny, nastrajający nadzieją; bowiem nie każdy młody człowiek jest cynikiem, pokonywanie przeszkód uczy nas pokory i poznajemy ludzi, w każdym wieku można kochać, można się zmieniać, niekiedy przywara może być zaletą, może na każdego czeka dobry los… itp. Itd.
A obsada wyborna: Jan Englert jako Radost jest rewelacyjny jako wuj Gustawa, w którym widzi samego siebie w młodości. Niby go karci, ale zdaje sobie sprawę, że nie na wiele to się zda, bo to przecież „jego krew”. Pani Dobrójska w wykonaniu Katarzyny Gniewkowskiej to uosobienie kobiecości, dojrzała acz piękna pani, duch opiekuńczy domu i ludzi, a jednak też jeszcze z marzeniami o zamążpójściu. Patrycja Soliman jako Aniela… nie widziałam fajniejszej Anieli. Jakże  ona cudnie przechodziła z roli naiwnego dziewczątka w przyjaciółkę godną zaufania i pełną poświęcenia, jak pięknie uczyła się dochodzić swoich racji, aby na koniec cudownie zdać sobie sprawę z własnego uczucia i poddać mu się . Pragnący zdobyć jej serce Gucio – Marcin Hycnar to wulkan energii, łobuziak o dobrym sercu, który zdążył już dostrzec co i jak w życiu się dzieje, to już wytrawny gracz: psoci, dokucza, jest trochę bezczelny, ale jednak nie robi nikomu krzywdy. A jak kocha – to na zabój. Jego kobiecym odpowiednikiem jest Klara – Kamilla Baar-Kochańska. To dopiero jest gagatek. Młoda a harda, podejrzliwa i pyskata, czujna, nieufna, choć mimo wszystko młodzieńczo naiwna. Jej wejścia zawsze zakończone były buńczucznym wyzwaniem, takie trochę: co mi zrobisz jak mnie złapiesz? No, cudna była!  A kiedy jej partnerem jest ktoś taki jak Albin – Grzegorz Małecki – to można umrzeć ze śmiechu. I nic nie przeszkadza, że rola Albina jest najbardziej przerysowana – przynajmniej jest godna zapamiętania. Jest taka sympatyczna, taka inna od dotychczas oglądanych, że nic tylko się śmiać i śmiać.
Jest mi niezmiernie miło, że mogę zachwalać klasykę. A te „Śluby panieńskie” są przeurocze. I namawiam wszystkich – idźcie ją obejrzeć, bo drugich takich długo nie zobaczycie. W tym wykonaniu tekst Fredry jakby się odmłodził, jest lekki, brzmi naturalnie i radośnie bawi.
Polecam!
MaGa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz