poniedziałek, 8 kwietnia 2019

Escape Tales: Rytuał Przebudzenia, czyli story book i masa zagadek

Jutro o tej porze będę już w Krakowie, znowu nie wiadomo czy będzie czas na pisanie notek (chyba że po nocy), kwiecień więc będzie na pisanie o wszystkich zaległościach, a uzbierało się ich całkiem sporo. Na razie nie ma żadnych planów kulturalnych na miasto Kraka, może choć te kilka dni wypełnionych pracą, nie sprawi że pojawią się nowe tematy na notki.
A dziś o grze. Ale dość wyjątkowej. Ostatnio modne są różnego rodzaju kooperacje, a tu jeszcze do tego dochodzi pomysł: gra ma być czymś w rodzaju zabawy w escape roomie. Pisałem już o karciankach, które sprawiły mi całkiem sporo frajdy, ale to zabawa na godzinkę, może ciut więcej. Rytuał przebudzenia to temat na długą posiadówkę, bo w czterech godzinach wyrobić się raczej trudno. I nie chodzi tylko o trudność zadań, na które trzeba poświęcić sporo czasu, ale i energia, nasza uważność w pewnym momencie trochę siada i tym samym również tempo gry.
Jeżeli chodzi o mechanikę, to gra nie odbiega bardzo od tego co już widzieliśmy w miniaturowych gierkach z serii escape room - zadania są na ponumerowanych kartach, tyle że tu nie wykonujesz ich w kolejności, ale prowadzi cię po kolejnych numerach księga mistrza gry.

Czyli co: w dodatku mamy klasyczną paragrafówkę? Ano coś w tym stylu. Mistrz gry odczytuje wstęp, a potem wprowadza kolejne lokalizacje i odsłony zadań, w zależności od decyzji ekipy, ich wyborów. Idzie to sprawnie, po pierwszych kartach już jesteśmy wtajemniczeni w mechanikę, pozostaje więc zanurzyć się w klimat gry i rozgryzać kolejne zagadki.
Wyobraź sobie, że twoja córka zapada w śpiączkę i lekarze nie bardzo wiedzą co z nią zrobić. Jako ojciec pewnie zrobiłbyś dla niej wszystko, by znowu mogła wrócić do normalnego życia. A co jeśli ktoś podszepnie ci, że szansą na to może być odprawienie pewnego rytuału i wejście w zaświaty? Niby na pudełku ograniczenie jest 12+, ale to już rodzice muszą zdecydować sami czy wciągają małolaty w taką tematykę. Niby nie ma żadnych okropieństw i przemocy, na pewno jest jednak mrocznie, niepokojąco, a wizje mieszające wspomnienia, różne ścieżki przyszłości, senne zwidy, być może nie będą dla dzieciaków stanowić ciekawej scenerii.
 

Same zagadki nie zawsze odzwierciedlają klimat poszczególnych lokalizacji i fabuły gry, wymagają za to trochę wyobraźni i na pewno umiejętności logicznego myślenia (i zdolności matematycznych). Poziom trudności różny, niektóre szły nam błyskawicznie, inne wymagały kombinowania, a i tak czasem zdarzały się nam okrzyki WTF! Na pewno frajda jest większa gdy mamy rozbudową zagadkę wymagającą kilku kart i możemy pochylić się nad nimi w kilka osób, gdy jest tylko jedna karta zdarza się, że zajmuje się nią jedna osoba, a reszta czeka na efekt końcowy, mobilizacja wraca dopiero gdy ruszamy dalej. To jednak trudność, która zawsze może się przytrafić przy rozwiązywaniu zadań. Zbieramy przedmioty, sprawdzamy zakamarki i przynajmniej jest jakaś ciągłość w fabule, nie ma wielu sytuacji takich, że powinniśmy się gdzieś cofać. Dobrze sprawdza się aplikacja na telefon, która zbiera nam wszystkie zagadki (i dla chętnych daje możliwość podpowiedzi).

Element kooperacji sprawdza się na pewno dobrze przy podejmowaniu decyzji w jakiej kolejności oglądamy poszczególne zakamarki lokalizacji (a zwykle musimy z czegoś zrezygnować, ryzykując przegapienie czegoś istotnego). No i co by tu napisać żeby za dużo nie zdradzić. Za chwilę napiszę o czymś co finalnie sprawiło, że mieliśmy chwilę ogromnej głupawki, ale ponieważ to dotyczy wariantów zakończenia, ci którzy nie chcą go znać, lepiej niech nie czytają.

Bawiliśmy się przy Rytuale przebudzenia bardzo dobrze, wciągnęło nas mocno i te ponad 4 godziny zleciały błyskawicznie. Każdy z nas miał jakiś swój wkład w rozwiązywanie zadań i to dawało sporą frajdę. Ale zakończenie... SPOILER! Cóż. Zaskoczyło nas i to jest delikatnie powiedziane. Przychodzi dość nagle, gdy wydaje nam się, że coś jeszcze jest przed nami, nie przeczuwamy, że ta kolejna rozmowa może coś zmienić... Dajemy artefakt, wracamy do swojego świata i... dupa. Nie udało się zrealizować naszego zadania. Cofamy się więc na próbę, by sprawdzić inny artefakt... I znowu porażka. Wkurzeni, że tyle czasu próbowaliśmy realizować misję i nawet nie wiemy gdzie zrobiliśmy błąd, przejrzeliśmy wszystkie zakończenia i... No wiecie co? To jest jakiś pomysł, by nie dać żadnego happy endu, czyli satysfakcjonującej wygranej. Pomysł cholernie wredny, ale i oryginalny. Bo w sumie nie wiesz czy po prostu świadomie twórcy nie chcieli słodzić i zrobili żart, czy po prostu skończyły im się pomysły. Frustracja przerodziła się w długi atak śmiechu i liczne komentarze :) KONIEC SPOILERA.
Pomijając ten finał, bawiliśmy się świetnie i pewnie będziemy szukać kolejnych okazji do wspólnej rozgrywki w tym stylu. Na jeden wieczór, a nie na wiele (jak Epidemia, War of Mine, czy Time Stories). Różnorodność zadań, w miarę spójna i klimatyczna historia to spore atuty, bo gra wciągnęła nie tylko tych, którzy już zęby zjedli na planszówkach, ale i nowicjuszy. Mimo tego że zostały nam karty z zagadkami, drugi raz nie usiądziemy, gra jest więc raczej na jeden raz. Jest jednak warta swojej ceny. No i mogę ją komuś podarować lub sprzedać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz