Pomysł jest dość prosty: oto pewien mężczyzna (w roli Maksa Marek Kałużyński) wymyślił sobie sposób na uatrakcyjnienie swojego życia. Co tam jedna kobieta - on ma ich kilka i w dodatku bezproblemowo potrafi zajmować się każdą z nich. Jego system polega na tym, że każda z nich jest stewardessą i może mu poświęcić zaledwie kilkadziesiąt godzin w tygodniu, pozostaje jedynie zrobić sobie grafik, żeby pamiętać kiedy która przyleci i już... Reszta to kłopot gospodyni Nadii (fenomenalna Katarzyna Litwin), aby nadążyć sprzątać i gotować. A nawet jeżeli gdzieś nałoży się jakiś lot i któraś z jego "narzeczonych" przyjedzie za wcześnie, zawsze może pod pretekstem pracy wybyć z domu i zabrać ją na jakiś romantyczny wyjazd. W domu nie mogą się spotkać.
Oczywiście, jak się domyślamy, nawet doskonały system kiedyś musi się zawalić i przez blisko dwie godziny mamy kapitalną zabawę z tego jak też główny bohater będzie próbował naprawić dziury w tonącym okręcie. Pomagać mu w tym będzie kolega z dawnych lat szkolnych, który wpadnie do niego z wizytą (w roli Pawła Michał Kościuk). Najpierw nieśmiały i trochę nieogarnięty przybysz w prowincji, pod wrażeniem pięknych znajomych swojego przyjaciela, dokonuje naprawdę cudów na scenie, żeby tylko żadnej z nich nie przyszło do głowy nic podejrzewać. Rozkręca się z każdą minutą i chyba nie tylko dla mnie, był ewidentnie motorem całego przedstawienia, doprowadzając nas do coraz dzikszych wybuchów śmiechu. W roli stewardess wystąpiły: Magdalena Walach, Małgorzata Piskosz (obie miały trochę łatwiej bo ich role były zabawnie przerysowane naleciałościami charakterów niemieckiego i amerykańskiego) i Magda Grąziowska. Obsada zdaje się, że zmienia się w niektóre dni, więc od razu budzi się ciekawość jak też zagrają to samo inni - ile w tym dobrze napisanej roli, a ile talentu i charakteru poszczególnych aktorów. Ode mnie duże brawa, bo praktycznie nie widziałem w tej obsadzie słabszych punktów. A fakt, że chwilami się "gotowali" na scenie, wynikał raczej nie z braku profesjonalizmu, ale z tego jak wzajemnie na siebie oddziaływali. Zresztą jako publiczność niesamowicie podkręcaliśmy takie chwile, prawie spadając z foteli, nie dając im kontynuować roli, co napędzało ataki śmiechu również na scenie.Czuje się w tym tekście potencjał, ale też naprawdę trzeba mieć pomysł, żeby ciągnąć taką farsę przez blisko dwie godziny, nie gubiąc tempa - w krakowskim teatrze "Bagatela" udaje się to na piątkę. Zagrane inteligentnie, bez większego szarżowania i robienia z siebie głupków (oj zdarzało się widzieć takie komedie), raczej gra słowem, dialogami i pomysłem na rolę plus świetny kontakt z publicznością. Duże brawa i podziękowania za fantastyczny wieczór.
W ciągu dwóch miesięcy, moja druga wizyta w tym teatrze i mam nadzieję, że w trakcie kolejnych wypadów (służbowych lub turystycznych) do Krakowa, też uda się zdobyć na coś bilety.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz