
Iran nie wydaje się zbyt przyjaznym miejscem do podróżowania i nie chodzi tu nawet o zamknięte granice, czy wojnę, ale raczej skojarzenia jakie mamy w głowach: państwo policyjne, surowe zasady religijne, ogromna podejrzliwość wobec cudzoziemców. Większość tych stereotypów możemy sobie schować w kieszeń już po pierwszych stronach tej lektury. Już sam pomysł na sposób podróżowania po tym kraju przez niemieckiego dziennikarza, był dość szalony i udowadniał, że w gruncie rzeczy może te wszystkie opowieści są trochę na wyrost. No bo jak potraktować wyprawę, w której wszystko jest ustalane z dnia na dzień, noclegi umawiane u osób, które zgadzają się przez internet gościć go u siebie za darmo (a Iran przecież oficjalnie zakazuje couchsurfingu, czyli takiego dzielenia się własnym domem), trasa zmieniana, a wiza przedłużana (i to dwa razy). W każdej przecież chwili jako cudzoziemiec zwracał na siebie uwagę, robił zdjęcia, notował, polegał na ludziach, których kompletnie wcześniej nie znał, uczestniczył w rzeczach, które są tam zakazane (nie będę wymieniał wszystkiego, ale pozwala sobie na sporo) i nie wygląda na to, żeby strach go paraliżował i by wisiało nad nim wielkie ryzyko.
Wszechobecny wzrok wielkich przywódców Iranu, którzy mają obserwować (nie tylko z portretów) każdy jego (i nie tylko jego) ruch, okazuje się mniej groźny niż by się to mogło wydawać. I doświadcza tego nie tylko on sam, ale wskazuje na to również zachowanie różnych ludzi jakich poznaje. W swoich czterech ścianach czują się wolni. Przyjmując go do domu robią coś zakazanego, ale mimo to, wcale nie zamierzają z tego rezygnować. Życie zwykłych ludzi przypomina trochę to czego doświadczaliśmy w PRL - różne rzeczy groziły za bycie niepokornym, zdarzało się, że ludzie trafiali do więzień, ginęli, a mimo to, wciąż znajdywali się tacy, którzy próbowali poszerzyć przestrzeń swojej wolności. I o tym też przede wszystkim opowiada Stephan Orth.