Wczoraj koncert, dziś kolejne spotkanie planszówkowe, za tydzień znów jestem w Krakowie, a pisać recenzji znowu nie ma kiedy. Z różnych szkiców wybieram więc coś, na co wystarczy parę zdań. Niby zapowiadane to jako bestseller, rzecz równie "doskonała" jak powieści Browna, ale wiecie co? Takiej dziwnej powieści sensacyjnej to już dawno nie czytałem. Powiedzmy tak trochę ponad 20 lat temu, gdy na naszym rynku mieliśmy zalew sensacji, w których wiele było delikatnie mówiąc "Klasy B". Van Damme, Seagal i tym podobni rządzili na ekranach, a wśród autorów królowali Ludlum, Forbes, Follet, Forsyth... Oczywiście, część ich tytułów jest warta lektury,ale na pewno nie wszystkie, bo sprawiają wrażenie pisanych na kolanie. Czytelnik ma łyknąć wszystko, nawet największą głupotę. Tak jak we wczesnych Bondach. Spiski światowe, super agenci w pojedynkę ratujący świat, umierający dziesięć razy i o jeden raz więcej wstający zawsze z grobu itp. Nie ważna logika. Grunt żeby się działo!
"Gen atlantydzki" to książka, która idealnie pasuje do tego przepisu. Pomysł wyjściowy był całkiem ciekawy - poszukiwania jakichś pozostałości po Atlantydzie, czy też dokładniej mówiąc statku przybyszów spoza ziemi, który przybył tu wiele tysięcy lat temu. To dzięki nim (a może przez nich) dokonywały się wszystkie dziwne przemiany ewolucyjne, wymieranie setek tysięcy, aby jednostki, które przeżyją, stawały się wciąż bardziej inteligentne, by dokonywały kolejnego skoku cywilizacyjnego. Gra miałaby się toczyć o zapobieżenie lub przyspieszenie takiej katastrofy, w zależności od tego czy widzi się w niej plusy i ma się nadzieję na to, że znajdzie się w gronie wybranych. To pomysł wyjściowy. Tyle, że autor potem tak bardzo zajmuje się sprawami, które mają niewielki wpływ na ostateczne rozstrzygnięcie, tak gmatwa, mnoży wątki, retrospekcje, że w pewnym momencie zaczynamy po prostu ziewać. Książki nie da się przewinąć do przodu., a tu bardzo ma się na to ochotę. Rany, ile tu idiotyzmów - hitlerowcy jako odgałęzienie starożytnej sekty, organizacja, której potęga przewyższa nawet najbardziej fantastyczne urojenia szaleńców, rzucanie całej armii za dwójką ludzi nie wiadomo po co, kapsuły, dzięki którym można sobie przedłużać życie, czy nawet włócznia, którą przebito bok Jezusa... Trochę przyspieszymy akcję, potem damy jakąś scenę romantyczną, jakąś tajemnicę i tak można ciągnąć przez setki stron, stąd wytniemy jakiś pomysł na scenę, to coś podrasujemy, co z tego, że jest chaotycznie i się nie klei... Nadrobi się reklamą, napiszemy np. że na całym świecie fabuła spodobała się iluś milionom ludzi. Kto to sprawdzi.
AAAAAAA! Ratunku! To jest dopiero pierwszy tom! Choćby mnie ktoś zmuszał, po drugi nie sięgnę. Nawet ciekawość, która w przypadku serii powinna jakoś mnie w tym kierunku ciągnąć, nie będzie miała na to wpływu. Drętwe dialogi, płaskie postacie i pomysł, który po prostu został zarżnięty. Nawet z akcji nie miałem zabawy. Wolę już Bondy. Tam mogę się chociaż pośmiać. Albo Browna. Bo mogę sobie przy okazji "pozwiedzać".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz