
Dziś Wielki Czwartek, rozpoczyna się Triduum Paschalne, czyli tak naprawdę trzy najważniejsze dni, bo niedziela i poniedziałek nie są już żadnymi świętami - to co najważniejsze już się dokonało. Ciekaw jestem ilu z nas o tym myśli, zdaje sobie sprawę, próbuje analizować symbolikę tych Świąt, przyglądać się źródłom tradycji.
W tym roku wyjątkowo nie zniknę z sieci już dziś, jeszcze jedna notka czeka Was jutro, ale postanowiłem sięgnąć po trochę inne rzeczy, niż zwyczajowe dotąd lektury religijne, z którymi Was zostawiałem na ten czas. Nie tylko dlatego, że akurat się nie wyrobiłem, że czytam inne rzeczy. Może to jakaś potrzeba zmian? Mam wrażenie, że jakoś nie tyle patrzę na pewne sprawy inaczej, co dokonuje się powolny proces odchodzenia od tego co można by nazwać zewnętrznymi rytuałami. Tak jakby coraz mniej one znajdywały umocowanie w tym co wewnątrz. Od dawna postrzegałem siebie jako poszukującego, ale kiedyś źródło wydawało się dużo bliższe, nie czułem w sobie tylu rozterek. Może napiszę o tym jeszcze jutro, ale na dziś chciałbym podzielić się z Wami emocjami z kolejnego przeżycia teatralnego.
Wybieram tę notkę na dziś nieprzypadkowo. Pascha to święto żydowskie, a w naszej tradycji jakoś mało jest refleksji nad tym czym jest Ostatnia Wieczerza, nad symboliką Triduum, ogromnym bogactwem znaków, które nie są puste, ale łączą Stary i Nowy Testament. Z wdzięcznością dla tych, którzy mi to kiedyś pokazywali, z nadzieją że wciąż będę to odkrywał. Żeby wiara, słowa i gesty nie były puste...
Dziś więc o spektaklu dość wyjątkowym. Po pierwsze granym w Synagodze (i to wciąż żywym domu modlitwy), po drugie w języku jidysz. Podwójne dotknięcie kultury naszych starszych braci w wierze. Nawet potrójne, bo tekst spektaklu oparty jest również na wątkach biblijnych.