niedziela, 18 marca 2018

Shannon, czyli św. Patryk po naszemu

 Miesiąc temu szaleństwo rytmów bałkańskich z Bum Bum Orkestar, ale na dzień św. Patryka nie można było inaczej: musiało być po irlandzku. Żałuję, że tak późno odkryliśmy folkowy cykl koncertów w ArtBem, bo co jeden to lepszy. Tym razem Shannon. Polsko-irlandzka kapela (choć raczej polska z jednym Irlandczykiem), która na scenie jest już ponad 20 lat i ma na swoim koncie 9 płyt (10 się nagrywa). Tym razem jednak będzie króciutko o samym koncercie bo niestety nie mam żadnej ich płyty do zrecenzowania - może niedługo? Ale za to zostawię Wam sporą dawkę muzyki.

Nie udało się tak bardzo poderwać publiki z wygodnych foteli jak ostatnio, ale za to zespół i organizatorzy przygotowali inną niespodziankę. Shannon grało, a na scenę w momentach, które sobie sam wybierał wpadał Damien Doherty - jeden z liderów legendarnej tanecznej Lord of the dance. I mimo, że był sam, potrafił naprawdę nas zaczarować. To chyba jedyny zarzut do zespołu, że nie starał się jakoś wciągnąć publiki w zabawę, ale za to fragmenty taneczne wypadały nie tylko zjawiskowo i mocno nas angażowały. Muzycznie zapewnili nam jednak cudowny wieczór. Nogi same "chodziły" i człowiek cały się kiwał zasłuchany w ich kompozycjach. Czerpią nie tylko z muzyki celtyckiej (szkockiej, irlandzkiej), nadają jej jakiegoś swojego charakteru, zadziorności. Może to kwestia instrumentarium (gitara, gitara basowa), które jest trochę bardziej rozbudowane, nie ogranicza się jedynie do tradycyjnych instrumentów, te melodie wtedy nie sprawiają wrażenia że są do siebie podobne, każdy utwór jest trochę inny, nie ma znużenia. Niewiele ballad, dużo więcej skocznych, bardziej żwawych rytmów. I wszystkie tak cudownie kojarzące się z zieloną wyspą. Przypominał mi się wieczór w jednym z pubów w New Ross, gdy tuż obok ciebie siedzą sobie starsi już ludzie i muzykują sami dla siebie, popijając piwo i gadając sobie w przerwach. Chętnie posłuchałbym Shannon właśnie w takich warunkach, a nie w miękkim fotelu z kilkoma rzędami ludzi przed tobą... Ale i ta było cudnie. Pewnie będę rozglądał się przy okazji za jakąś ich płytą. Marcin Rumiński ma w sobie niesamowitą charyzmę (jakże on gra na whistlach!), i chyba najlepszy głos (no może poza jego siostrą), ale za to brzmienie odpowiada cały zespół i fajnie się uzupełniają. Na koncertach wychodzi to świetnie, a ciekawe jak w studiu. Polecam ich uwadze i poniżej próbki.

A wieczór oczywiście zakończyliśmy również polsko-irlandzko, bo produktem z Polski, ale o jakże irlandzkim smaku.








1 komentarz: