James "Whitey" Bulger zasługiwał na dobry film, w końcu to jeden z najsłynniejszych amerykańskich gangsterów, brutalny i bezkarny, bo kryty przez FBI, któremu wystawiał swoich wrogów. Nie traktował tego jako zdradę, ale po prostu interesy, zwłaszcza że do tego układu wciągnął go jego dawny przyjaciel z podwórka. W środowisku imigrantów wiadomo, że wszyscy trzymają się razem - tak było przez długie dekady i dzięki temu różne grupy przestępcze mogły sobie spokojnie funkcjonować w swoich dzielnicach, bo byli traktowani przez społeczność jako swoi, jako opiekunowie. Jak się okazuje, mając kumpla w FBI, można przez lata mordować, handlować prochami i robić różne przekręty, byle jakaś niewielka działka skapnęła również dla niego. Irlandczycy podobnie jak Włosi trzymają się razem.
Film nie ma w sobie jakiejś ikry, napięcia, to historia której zakończenie znamy i czekamy tylko na finał całej tej degrengolady. Kolejne zabójstwa, coraz bardziej bezczelne zachowania i bezwzględność, doszukiwanie się wokół zdrajców, rosnąca demoniczność głównego bohatera, lęk jaki odczuwają nawet najbliżsi - to tak powolutku się toczy, a przecież taka postać raczej nie powinna mieć zwyczajnej biografii. Jedyny ciekawy element, który wprowadza trochę napięcia to sytuacja przyjaciela Bulgara, pracującego w FBI. Agent John Connolly (Joel Edgerton) najpierw triumfuje i obrasta w sadełko, potem coraz częściej musi zacierać ślady i wskazywać mu kolejne cele, które są dla niego zagrożeniem (jako świadkowie), a wreszcie panikuje, bo wie, że na celowniku znajdzie się nie tylko jego "wtyczka", ale i on sam. Cały misterny mechanizm zaczyna się psuć, a on nie wie co ma robić.
Zabrakło pazura i wyszło co najwyżej przeciętnie. Tylko ten wzrok Deppa. Mimo trochę sztucznej charakteryzacji i tak jest magnetyczny.
Oj, kinomaniakiem to ja nie jestem :)
OdpowiedzUsuń