poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Stowarzyszenie miłośników literatury i placka z kartoflanych obierek - M.A. Shafferm, A. Barrows, czyli listy, spotkania, lektury

Książka, która dla wszystkich tych, którzy lubią o książkach rozmawiać pewnie jest chyba "kultowa". Wszak idea DKK przyszła do nas właśnie z Wielkiej Brytanii, zbiera u nas obfite żniwo, człowiek więc aż ciekaw jest, jak to dawniej takie spotkania mogły wyglądać. Co prawda można by się upierać, że i u nas tradycje literackich spotkań są wiekowe, ale chyba rzadko to wyglądało tak jak w tym zadziwiająco prostym pomyśle: nie żadne spotkania ze specjalistami, wykłady, tylko spotkanie przy poczęstunku i opowiadanie o tym co się ostatnio czytało, dzielenie się emocjami i zachęcanie by inni spróbowali tego samego. Obecnie najczęściej wcześniej ustalamy, że czytamy to samo, ale znam takie kluby gdzie wciąż jest pełna dowolność i ustala się kilka tytułów do wyboru. No dobra - przydługi wstęp, bo przecież właśnie jako lekturę wakacyjną na DKK czytałem "Stowarzyszenie...", ale chciałem od razu podzielić się z Wami wielką skargą...
Skargą, żalem czy jak to tam nie nazwać. Książka, która w tytule i w pomyśle miała opowiadać o grupie ludzi, którzy się spotykają by o książkach rozmawiać, prawie wcale o tych spotkaniach nie mówi. Każdy fragment był przeze mnie wyszukiwany niczym rodzynki w cieście drożdżowym, a tu ich tak malutko :( A przecież pomysł można by pociągnąć, dorzucić choć troszkę, bo któż nie lubi rodzynek. Każdy z takich fragmencików rzeczywiście był iskierką humoru, dzięki nim poznawaliśmy nie tylko lepiej literackie upodobania poszczególnych postaci, ale po prostu ich charakter, podejście do życia, do innych ludzi. Tego mi troszkę zabrakło, bo chciałoby się tego jak najwięcej.
Książka jest więc nie tyle o rozmowach o książkach, co raczej o historii, o trudnych chwilach jakie przeżywali bohaterowie w trakcie wojny i o tym jak spotkania i rozmowy pozwalały być bliżej siebie, wspierać się, zapominać o tym co bolesne. 
Całość książki jest zbiorem listów, które krążyły między różnymi postaciami, trzeba więc chwili aby się wciągnąć w ten dziwny sposób narracji i połapać w tym kto jest kim. Potem idzie już jak z płatka.
Młoda pisarka Juliet Ashton (a może dziennikarka?), która w trakcie wojny zdobyła popularność swymi felietonami, szuka pomysłu na temat książki. Przypadkowa korespondencja z człowiekiem, który zainteresował się lubianym przez nią pisarzem prowadzi ją na pewien ślad. Na okupowanej przez kilka lat przez hitlerowców wyspie Guernsey, grupka ludzi szukając pretekstu by uniknąć godziny policyjnej założyła Stowarzyszenie miłośników literatury (a, że lubili przy tym pojeść stąd drugi, mniej formalny człon nazwy). Juliet najpierw poprzez listy spróbuje dowiedzieć się czegoś więcej, a potem coraz bardziej zafascynowana historiami jakie otrzymała, udaje się na wyspę. To wydarzenie przemieni również jej życie.
Można by to zakwalifikować lekką ręką jako czytadło - połączenie romansu, odrobiny obyczajowości, ludzkich historii zabarwionych okrucieństwem wojny. Ale to raczej nie odda klimatu w jaki człowiek wsiąka w trakcie lektury. Tu obetrze łezkę, tu się będzie w głos zaśmiewał i ciężko będzie mu się oderwać od lektury. Skąd ten fenomen? Może w połączeniu tych wszystkich dramatycznych i niełatwych historii z niesamowitą dawką optymizmu, wzajemnego wsparcia, wzajemnej życzliwości. Ci czasem prości ludzie, po prostu byli blisko siebie, zarówno w czasie wojny jak i już po niej. A zbliżyły ich właśnie książki, rozmowy o nich, ich wzajemne dyskusje i biesiady. To dawało im siłę, sens, nadzieję. I przemieniało, bo przecież gdy ma się te trzy, nie jest się zamkniętym na innych, to łapiemy wiatr w żagle...
Może ci, którzy nie czują takiej potrzeby, nie mają problemu by wyrażać siebie i swoje wnętrze, mając mnóstwo podobnie myślących osób na co dzień, nie złapią tego specyficznego klimatu. Ale ja na te pół dnia lektury dałem się zaczarować. Autorki, czyli Mary Ann Shaffer i Annie Barrows dają sporą dawkę optymizmu (no i lukru też) i przypominają o prostych radościach, o pasji z jaką można chłonąć życie. Nie pozostaje nic tylko podziękować. I za lekturę. I za DKK, za tych wszystkich, których tam spotykam, za miłe chwile, które razem tworzymy :)

17 komentarzy:

  1. Ja ten klimat lapie doskonale, szczegolnie, ze mieszkam na Guernsey od ponad 8 lat, znam wiele historii opowiadanych mi przez mieszkancow. I oczywiscie miejsca o ktorych mowa jest w ksiazce sa mi doskonale znane.

    Tak na marginesie... Czy wiesz, ze Guernsey byla jedyna okupowana czescia UK podczas drugiej wojny swiatowej? Mieszkancy wiele wycierpieli z tego powodu, powstalo wiele ksiazek na ten temat. Jedna ostatnio wyszla w Polsce, to "Kolaborantka" autorstwa Margaret Leroy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. po raz pierwszy dowiedziałem się o wyspie, więc dla mnie to "wartość dodana" do książki - cała ta smutna historia i dramat mieszkańców... A Po Kolaborantkę może sięgnę.
      Dzięki serdeczne!

      Usuń
    2. Nie mam pojecia, czy "Kolaborantka" jest warta polecenia, mam w oryginale, ale jeszcze nie mialam okazji czytac.
      Tak, wiem, ze o tej wyspie malo kto wie :), Anglicy tez czesto nie wiedza :), ale oni sa w ogole ignorantami w dziedzinie geografii nie tylko wlasnego kraju. Zapewniam, ze ciezko byloby im dokladnie umiejscowic Polske bez spogladania na mape. Troche zlosliwa jestem, ale to prawda:)

      Usuń
    3. Też mnie zawsze niewiedza geograficzna dziwiła, chociaż sama jestem słaba z tego, ale ostatnio pytałam, bom słaba właśnie, o jakieś miasto w Polsce i okazało się, że co Polak to inna odpowiedź, po sprawdzeniu okazało się, że wszystkie złe :-) To chyba takie ogólnoświatowe ogłupienie

      Usuń
    4. dodam jeszcze, że uważam za fascynujące mieszkanie na małej wyspie i trochę Ci tego zazdroszczę, chociaż pewnie w mniejszym i bardziej surowym/dzikim miejscu Europy niż ja, mało kto mieszka. Wyspiarze to inna kasta, to zupełnie co innego niż ludzie mieszkający na stałym lądzie. Uważam, że wypadają na plus. Chyba, że się im podpadnie, wtedy nie ma gdzie uciekać :-)

      Usuń
    5. Mieszkanie na malej wyspie ma swoje plusy i minusy. Na pewno jest bezpiecznie, a dla rodzin z malymi dziecmi to po prostu raj, bo jesli tylko pogoda dopisuje, to jedynym problemem jest to, na ktora plaze idziemy ;)

      Kasiu, w pieknym miejscu mieszkasz i kiedys na pewno sie wybiore w Twoje okolice:)

      A jesli chodzi o geograficzne obserwacje, to moze sie tego po prostu nie ucza? Nie mam pojecia z czego to wynika.

      Usuń
    6. Mariola, jak tylko zaplanujesz taką podróż, daj znać, będziemy się zmawiać

      Usuń
    7. Kasiu dziekuje, bede pamietac. Zawsze to dobrze miec kogos znajomego, kto ma namiary na wiele ciekawych miejsc.

      Usuń
    8. ech, a my biedne żuczki w Polsce możemy tylko pomarzyć o tych klifach, wichrowych wzgórzach i trawiastych pagórkach. Powinna być możliwość raz na jakiś czas zamiany miejscem zamieszkania tak chociaż na miesiąc bez martwienia się o urlopy, kasę, pracę itd.

      Usuń
  2. Niedawno wzbogaciłam swoją biblioteczkę o tę pozycję, gdyż nie raz czytałam jej recenzje na innych blogach, a ich autorzy o książce wypowiadali się w samych superlatywach. Właściwie to zgodnie twierdzili, że tę książkę po prostu trzeba przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Na Wyspach book clubs (albo reading groups) są niezwykle popularne, w każdej miejscowości jest przynajmniej jedna. Uwielbiam te spotkania, chociaż mnie, Polce wychowanej w wiecznym głodzie książek, nauczonej, że trzeba i francuskiej literatury, i skandynawskiej, i rosyjskiej, i... trudno zrozumieć dlaczego oni się tak trzymają regionu anglojęzycznego, czytają swoje, czyli brytyjskie lub irlandzkie, potem zaraz amarykańskie, w porywach do australijskich. Koniec. Nawet powieści z kręgu azjatyckiego czytają tylko te, które napisane były w tym języku (a nie przetłumaczone). Kiedy proponuję coś innego, słuchają życzliwie, komentują - ach Ty jesteś taka obeznana i światowa, czytasz i niemieckie, i rosyjskie (myślałam, ze może myślą, że w oryginale, więc zaprzeczyłam, ale nie, samo czytanie autorów z innych kręgów kulturowych ich zadziwia), sami nie mają takiej potrzeby.
    Jak się nie ma co się lubi, lubi co się ma.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. cóż, może rzeczywiście niektóre kultury tak trochę mają - poza ich kręgiem uważają, że nie ma nic równie wartościowego

      Usuń
    2. O tak, Kasia ma racje! Kochaja Australie, ewentualnie Nowa Zelandie, ale czytaja to co ich, wlasne. I niekoniecznie angielscy autorzy popularni w Polsce sa popularni w UK.
      Ostatnio moja finska kolezanka miala prawie lzy w oczach, gdy zobaczyla, ze czytam "Egipcjanina Sinuhe", stwierdzila, ze po raz pierwszy widzi kogokolwiek, kto czytalby jakas ksiazke tego autora, a mieszka w UK ponad 15 lat;)

      Usuń
  4. Powiem szczerze, od jakiegoś czasu chodzi za mną myśl przyłączenia się do takiego klubu. Chyba coś takiego organizuje moja biblioteka. ;b Książka z pewnością ciekawa, ale jednak nie są to moje klimaty, więc spasuję. Pozdrawiam :) ;b

    OdpowiedzUsuń
  5. Czytałam ją, ale niestety mnie nie porwała. Bywała wzruszająca, śmieszna, infantylna, ciekawa etc. Ale jednak oczekiwałam po niej czegoś innego. Również szukałam fragmentów o tych spotkaniach, one najbardziej mnie zainteresowały. Jeśli chodzi o rodzynki, znam osobę, która w tym cieście drożdżowym szuka rodzynek, ale aby je wyrzucić ;) Ja na szczęście należę do grona osób, które potrafią rodzynki jeść garściami. To tak "poza tematem" :)

    OdpowiedzUsuń
  6. ech ci co wydłubują to pewnie nie pamiętają lat 80-tych :) ciasto drożdżowe bez rodzynek? a książka byłaby lepsza gdyby było więcej tych smaczków nie?

    OdpowiedzUsuń
  7. Czytałam już jakiś czas temu. I z perspektywy czasu mogę rzec, że tak naprawdę jedyne, co mi się w pamięci ostało, to ta wyspa i jej historia.
    A Stowarzyszenie?... Miłe i tyle.

    OdpowiedzUsuń