To już piąty raz piszę o książce z cyklu o Małym Lichu. Boże Narodzenie to dobry czas, by właśnie o tym tytule wspomnieć. Nie tylko dlatego, że i w fabule się o świętach wspomina, nie tylko dlatego, że niewiele jest tak pełnych ciepła i klimatu rodzinnego książek, ale również z powodu większej ilości czasu, który możecie poświęcić na czytanie - może wspólnie z Waszymi pociechami? To książka dla małych i dużych. I nie wiem kto się nią cieszy bardziej. Młodsi cieszą się fantastycznymi postaciami, humorem, przygodą, klimatem, a dorośli nieodmiennie zachwycają się tym jak mądrze można mówić o niełatwych emocjach i sprawach, jak uczyć tego co w takich chwilach jest ważne. Czytajcie Małe Licho! Tym bardziej, że to już chyba koniec cyklu.
Troszkę smuteczek, ale może i dobrze - nie ma co ciągnąć na siłę, a tak w naturalny sposób można towarzyszyć młodemu bohaterowi w dorastaniu, w pierwszych przyjaźniach, problemach, lękach i nadziejach.
Bożydar tak jak wielu nastolatków nie lubi zmian i trochę się ich boi. Zdobył prawdziwych przyjaciół, akceptację mimo swojej dziwności, cieszy się ze szczęśliwego domu... I nagle wydaje mu się, że wszystko zaczyna się rozlatywać. Mama chce się wyprowadzać z domu, w którym nie tylko się wychował, ale i który jest dla niego całym życiem, w szkole wszyscy mają jakieś swoje sprawy i nie bardzo mają dla niego czas, a wśród tych, na których pomoc liczył, dzieje się coś bardzo dziwnego, jakby wszystkich nagle ogarnęła jakaś nostalgia, która sprawia, że skupieniu są tylko na swoich emocjach i obawach. Zdecydowanie trzeba temu przeciwdziałać! Tak, ta książka jest właśnie o zmianach. O tym czy zawsze należy się ich bać i przed nimi uciekać. O tym, że warto o swoich uczuciach rozmawiać, nie zamykać się w sobie. I o tym by nie tylko rozdrapywać własne rany, ale umieć zaopatrywać je u innych. Będzie oczywiście i szczypta humoru (za przyczyną zgrai krasnoludków, ich herszta uzbrojonego w długopis, ostrego niczym cień mgły), ale to część cyklu, w której chyba najwięcej jest nostalgii, przyglądania się temu jak zmieniamy się gdy poddajemy się depresyjnym myślom, walki z samym sobą, by nie tracić poczucia sensu ani nadziei. Gdyby zawsze było tak jak chcemy, nic się nie miało nie zmieniać, my sami też byśmy się nie rozwijali. A zmagając się z własnym cierpieniem, łatwiej zrozumiemy też innych ludzi, będziemy nie tylko brać, ale i dawać wsparcie. Właśnie dlatego kocham te książki. Niby dziecinne emocje, ale przecież to ważne, by dorośli je rozumieli, nie wyśmiewali, by towarzyszyli w nich, a nie zaprzeczali, że są głupie. Niby fantastyczne stwory i dziwolągi, anioły, duchy i potwory, ale czyż nie ma tu tego co najważniejsze: czepiania się kurczowo tego co dobre, ciepłe, serdeczne, gdy pogrążamy się w smutku i mroku? Marta Kisiel potrafi wzruszać i budzić w nas dziecko, taki wrażliwy kawałek nas, który być może zepchnięty został gdzieś w zakamarki osobowości. A to ważne, byśmy umieli się bawić, cieszyć, przytulać, płakać, przepraszać i dziękować, wyrażać całym sobą to co czujemy, nie myśląc o tym jak to też może zostać odebrane.
Kłaniam się nisko droga autorko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz