piątek, 16 grudnia 2022

Mamy morderstwo w Mikołajkach - Marta Matyszczak, czyli obserwując poczynania niewolników i służących

Seria lekkich kryminałów z psem Guciem chyba już w całości za mną, z ciekawością więc zanotowałem fakt, iż Marta Matyszczak wypuściła już dwa tytuły z nowego cyklu, w którym tym razem jednym z narratorów wydarzeń jest kot (czy raczej kotka). Jako kociarz nie mogłem tego przegapić. Po lekturze stwierdzam jednak, że chyba tamten pomysł podobał mi się bardziej. Gucio wypadał jakoś tak naturalnie, a i pozostali bohaterowie tamtego cyklu mieli w sobie sporą dozę szaleństwa (szczególnie Róża), więc humoru tam nie brakowało. Tu jest trochę inaczej - oś wydarzeń to jedno, a komentarze kotki o męsko brzmiącym imieniu Burbur, są trochę od niej oderwane. Ona nie uczestniczy w żadnym śledztwie, nie ogarnia różnych napięć, ma swoją wizję świata, w której ona jest w centrum, a reszta jest mało istotna. Jest więc spory rozdźwięk między charakterem jej komentarzy, chwilami aż na siłę wypełnionych niby dowcipnymi fragmentami, a akcją w której humoru raczej mało. Więcej tu obrazków obyczajowych, no i są aż dwa trupy, więc nie ma tam za bardzo śmichów chichów. Postać Rozalii Ginter, weterynarz z Mikołajek, kobiety dość przebojowej, ale przytłoczonej czasem sprawami zbyt ciężkimi, na pewno jest sympatyczna i aż by się chciało jej kibicować, mimo tego, że nie zawsze dokonuje dobrych wyborów. Mając na głowie dwie dorastające i wiecznie buntujące się córki, syna w śpiączce, dla którego wciąż szuka dobrego ośrodka, wredną teściową, męża policjanta i pracę, którą próbuje pogodzić z obowiązkami domowymi, na pewno nie ma łatwo. No i kotka. Rozpieszczana, a jednak wciąż kaprysząca, bo wiadomo jak to z kotami - to one wybierają obiekty swojej miłości, człowiek jest do tego, by im usługiwać, a nie żeby spełniać jego oczekiwania. Burbur jest typowym dachowcem, z humorami i wcale nie ma zamiaru okazywać wdzięczności za to, że ją przygarnięto. To przecież ona czyni łaskę, że chce tu mieszkać. No tak - kot, to nie pies, który jest chodzącą wdzięcznością za okazaną mu dobroć. 
Czyta się to nieźle, jest jakaś tajemnica, plenery mazurskie też ładnie opisane, jedyne więc co mi trochę zgrzytało to rozdźwięk między dość poważną fabułą, a chwilami aż przerysowanymi i powtarzalnymi dowcipami z "pamiętniczka Burbur", która przecież jaka sama podkreśla nie potrafi pisać ani czytać. Niby można się chwilami uśmiechnąć, szczególnie jeżeli zna się naturę kocią, ale wiele fragmentów jest napisanych jakby na siłę, zbyt infantylnych. Pewnie sięgnę po ciąg dalszy, dopiero jednak za jakiś czas, nie czuję w sobie wielkiej ciekawości, mimo zakończenia, które aż woła o kontynuację.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz