Zobaczymy czy uda mi się utrzymać w ryzach wciąż pojawiające się tematy notek, ale póki co umówmy się, że raz na jakiś czas we wtorki będę wrzucał notki filmowe o produkcjach mniej komercyjnych, raczej z kin studyjnych. Dziś dwie tego typu propozycje.
Na początek Wielki wóz. Dość kameralna historia rodzinna, ale na jej tle mamy ciekawie zarysowany kryzys wartości, odchodzący do przeszłości świat dawnych idei i pomysłów, zagubienie młodego pokolenia. No i miłość w różnych jej obliczach. Pewnie inny reżyser rozpisał by to na rozbudowane sceny, dialogi, dorobiłby jakieś bardziej dramatyczne akcenty i mielibyśmy sagę rodzinną, serial, który być może wywołałby u niektórych sporą dawkę wzruszeń. Phillip Garrel ma zupełnie inne podejście - wydaje się być obserwatorem zwyczajnych codziennych scen, nie łączy ich w jakąś całość, podgląda, ale to widz ma sobie wyciągać wnioski, jakoś próbować pozszywać różne wątki.
Jest ciekawie, intymnie, ale pewnie dla niektórych będzie to seans mało interesujący, zbyt mało się w nim dzieje. Czy tak faktycznie jest?
Rodzina lalkarzy, którzy od lat jeździ z przedstawieniami dla dzieci po kraju, żyje tym projektem, traktując to trochę jako misję życiową. Gdy jednak zabraknie kierownika tej trupy, pomysłodawcy, inspiratora i ich ojca, wszystko się posypie. Rodzeństwo Louis, Marta i Lena stają przed wyzwaniem: czy jest sens ciągnąć tradycję rodzinną na siłę, czy to ma być nadal ich całym życiem. Pojawiają się pytania o szanse na karierę i o odpowiedzialność (również finansową) za bliskich, o perspektywy uwolnienia się od zobowiązań i o więzi rodzinne.
Przyglądamy się temu jak przygotowują spektakle, szyją ubrania dla lalek, jak razem jedzą posiłki, rozmawiają... I co, spytałby ktoś? I to wszystko? Niby tak, ale mimo całego narracyjnego bałaganu, wrażenie przypadkowości i dramatyzmu, wyczuwa się tu dość osobiste wątki, być może z życia samego reżysera i może stąd rodzące się w nas wzruszenie? Żałoba, tęsknota, poszukiwanie własnego miejsca, pogoń za marzeniami - to sprawy uniwersalne, choć tu akurat opowiedziane są tak, jakby historia dotyczyła nie tyle współczesności, co życia młodych dwie dekady temu.
"Opadające liście" ma zupełnie inny klimat, choć dla niektórych widzów też może okazać się seansem mało porywającym. Aki Kaurismäki wokół swoich bohaterów też wydaje się tworzyć dziwną bańkę czasoprzestrzeni - niby żyją współcześnie, z przygnębieniem słuchają w radiu komunikatów z wojny w Ukrainie, ale całe ich otoczenie sprawia wrażenie rzeczywistości sprzed przynajmniej dwóch dekad. Raczej nie tak wyobrażamy sobie współczesną Finlandię. Tu ludzie żyją z dnia na dzień, pracują za grosze, a jedyną ich rozrywką wydaje się alkohol, może knajpy z karaoke albo siedzenie samotnie w domu z ukochanym zwierzakiem.
Przerysowane to wszystko, bliższe czarnej komedii i jakiemuś teatrowi (szczególnie postacie z drugiego planu), niż realności, w tym jednak właśnie cały urok filmów tego reżysera.
Czy w tym świecie jest szansa na miłość? Mimo pewnych początkowych trudności, bo oboje bohaterowie mają swoje lęki i oczekiwania, które nie zawsze idą w tym samym kierunku, chyba jednak tak. Oglądamy tych dwoje ludzi mocno im kibicując, widząc w nich chyba też jakieś światełko nadziei, że w świecie, który mocno wepchnął ludzi w jakieś ramki systemu, w kompromisy, oni zachowali odrobinę empatii i wrażliwości.
Dwójka pozornie przegranych życiowo osób, może nauczyć nas otwartości i radości z życia. Może nie walczą głośno, ale odejść w ramach sprzeciwu w milczeniu też nie każdy potrafi. Oni tak.
Więcej w tym melancholii niż śmiechu, ale to seans naprawdę ciekawy, pełen smaczków dla fanów kina.
Jedno mogę Wam zagwarantować: takiej komedii romantycznej jeszcze nie widzieliście.
Przyjemnie się czyta ten wpis :) Na pewno wrócę tu nie raz. Też piszę blog o książkach. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń