Chyba póki co jeden z moich ulubionych spośród nominowanych i nie wiem czy w kategorii reżyseria, film i główne role, nie wskazałbym właśnie tu (choć ostatecznie DiCaprio odpadł z nominacji a szkoda).
Czemu tak bardzo poruszyła mnie ta historia? Scorsese sięga po wciąż chyba za mało znaną historię o serii morderstw popełnionych w latach 20. XX wieku na członkach plemienia Osagów (czy też Osedżów). Owszem - była książka, która pokazała światu całe zakłamanie wokół tej sprawy, jakie przez lata się utrzymywało. Film ma jednak dużo większą moc w dotarciu do ludzi. Nie chodzi jednak o samo oskarżenie o zabójstwa. Fascynujące jest zderzenie dumy Indian, którzy wreszcie dzięki zrządzeniu losu nie muszą głodować, nie muszą się martwić o to że ktoś ich przepędzi, z chciwością białych, którzy za wszelką cenę próbują jakoś uszczknąć coś z ich majątku. Jakże to inne od tego jak najczęściej układały się losy mieszkańców tych ziem. Osagowie mieli szczęście, bo po wielu tułaczkach, na suchej ziemi, gdzie myśleli że przyjdzie im zginąć z głodu, znaleźli ropę. I nie sprzedali wszystkiego, tylko dawali koncesje na jej wydobywanie, powoli stylem życia upodabniając się do tego jak żyli biali. No bo co robić z pieniędzmi? Ta panorama może nie jest bardzo szeroka, na pewno jednak bardzo ciekawa.
Lud, który stara się zachować swoje tradycje, domaga się szacunku, a dostaje jego namiastkę, bo za ich plecami i tak wszyscy knują jak by ich oszukać, traktując jako naiwnych. Nagle przystojni panowie robią do kobiet plemienia Osagów romantyczne gesty, uwodzą, by po ślubie powoli zacząć kombinować jak by tu pozbyć się małżonki z tego świata.
Widzimy na przykładzie Ernesta (Leonardo
DiCaprio) jakie to proste, jak szybko owinął wokół palca wydawałoby się mało dostępną Mollie (świetna rola Lily Gladstone). Czy ją kocha? Pewnie tak, ale nie przeszkadza mu to jednak na polecenie wuja powoli ją podtruwać. Ten człowiek, który zresztą go tu ściągnął, nazywający siebie przyjacielem Indian, kreujący się na filantropa, od dawna buduje różne pajęczyny, których efektem są nie tylko kolejne dziwne przypadki śmierci, ale i szybkie uznawanie ich za zupełnie naturalne. Robert DeNiro nie wygląda na wcielenie zła, ale to może czyni go jeszcze ciekawszym. Podobnie zresztą jest z samym Ernestem - trochę naiwny, daje sobą manipulować, daleko mu do geniusza zbrodni. Ona ma tu charakter zwykle brutalny, bezczelny i bez specjalnej refleksji, czasem po alkoholu. Może dlatego prowodyr zawsze woli stać z daleka, bo czuć że to wszystko jest szyte grubymi nićmi. Indian po prostu nikt nie słucha. Skoro koroner i policja uznała, że nie ma tajemnicy i nie trzeba szukać sprawcy, to tak ma być. Jadą więc wreszcie do Waszyngtonu po prośbie.
Film długi, chwilami bezmyślność tych zbrodni trochę stojąca w sprzeczności z sugestią szerokiego planu przejęcia ziem może dziwić, jednak warto moim zdaniem usiąść do tego seansu z otwartą głową. I wtedy dopiero poczujemy ten dreszcz grozy. Nadzieja, że oto przez małżeństwa, przez status majątkowy, wreszcie zostaną zaakceptowani jako równi białym, i podskórna nienawiść, zazdrość wobec Osagów wśród tych, którzy mierzą się z tą rzeczywistością. To że tyle czasu poświęca się relacji Mollie i Ernesta jest jakby zadaniem pytania - czy może jednak można inaczej. Oni się kochali, tyle że inni tego nie akceptowali.
Brakuje może tajemnicy, większej dramaturgii, ale to i tak wielkie kino. Scorsese być może jeszcze coś nakręci, ale nawet gdyby to tym filmem się pożegnał, to byłoby w świetnym stylu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz