niedziela, 18 lutego 2024

Argylle - Elly Conway, czyli służby na tropie skarbu i film w bonusie

Przedziwne combo - powieść, która nie do końca wiadomo czyjego jest autorstwa i równolegle z jej premierą pojawiający się film w kinach, który ma ten sam tytuł, ale opowiada zupełnie inną historię. Tego jeszcze nie grali, prawda? Elly Conway jest pseudonimem pod którym ukrywa się dwójka ludzi, pisarzy którzy już mają coś na koncie, ale nie są znani na całym świecie, ale to co jest istotne, postać autorki łączy książkę z filmem. Jak? O tym za chwilę, bo najpierw o samej książce.

Mamy do czynienia z niezłym szpiegowskim thrillerem, trochę w stylu Forsytha czy Folletta, może Ludluma. Czemu wspominam o tych klasykach, którzy pisali jeszcze wykorzystując zimnowojenne motywy? Ano wiemy dobrze, że w tego typu książkach czarny charakter, musi mieć ciekawe oblicze, a przecież konflikt służb amerykańskich i radzieckich (a teraz rosyjskich), jest dość prostym i chwytliwym pomysłem. Jak widać mimo zmieniającego się świata, rozgrywki między służbami specjalnymi w wyobraźni pisarzy, wciąż rozgrywają się na podobnych zasadach.


Całkiem zgrabnie udaje się zbudować więź czytelnika z głównym bohaterem - nie jest typem wojownika doskonałego, ma swoje słabości i wątpliwości, w dodatku nie do końca jest akceptowany przez zespół, do którego go dołączono. Musi wciąż uważać, bo nie do końca wie komu może zaufać, ale też nie za bardzo ma możliwość powrotu. Nie ma rodziny, bo stracił ją w młodości, a życie które sobie potem zbudował, sam zniszczył, bo ratując Amerykanów, którzy wpadli w kłopoty, naraził się chińskiej mafii i jest na ich czarnej liście. Może dlatego zgodził się na szkolenie i nowe życie, tym razem jako agenta specjalnego.

Dość szybko wrzuceni jesteśmy w akcję, w kolejne misje zespołu, których nie do końca początkowo nawet znają cel - mają coś zdobyć, narażając życie, ale takie już życie agenta. Ma wypełniać rozkazy, cały czas przewidywać nieprzewidziane okoliczności, rozwiązywać problemy. Rzucają ich po całym świecie, mamy więc jakieś ciekawe destynacje i kolejne rozgrywki szpiegów - kogoś złapać, coś ukraść, kogoś przesłuchać. Niczym w Bondzie. To podobieństwo książki do filmów słynnej serii nie jest przypadkowe, choć o ile książka jest raczej na serio, to film Argylle jest już przerysowaną, prawie karykaturalną analogią do Agenta 007.
Nie ma może tu super gadżetów, a chwilami agenci wypadają wyjątkowo ludzko, czyli śmiertelnie i słabo, akcja jednak jest prowadzona całkiem zgrabnie. O ile oczywiście ktoś lubi takie sensacyjno-szpiegowskie historie, mało skomplikowane, a jednocześnie trochę trzymające w napięciu. Będą pościgi, strzelaniny, wybuchy, no i skarb. Tak, tak, to miły polski wątek, bo wszystkie poszukiwania prowadzą zarówno Amerykanów, jak i Rosjan do naszego kraju, gdzie ukryta ma być słynna Bursztynowa Komnata. Co prawda próbuje się nam wmówić jakieś tajne tory kolejowe i tunele w Tatrach co jest kretyństwem, skoro można było wycelować radar na rejon Kotliny Kłodzkiej, ale mówi się trudno - takie słabostki i mało prawdopodobne historie nie są rzadkością w tego typu literaturze. 


Tymczasem film...
O ile lubię Bondy, już pierwsze sceny są tak kuriozalne, że ma się prawie ochotę wyjść z sali kinowej. To jest tak idiotyczne, że aż oczy bolą. I choć te pierwsze minuty okazują się częścią książki napisanej przez Elly Conway (tak - poznamy jej filmową wersję!), którą właśnie czyta na spotkaniu autorskim, to potem wcale nie jest lepiej.
Wmawia się nam, że mimo napisania już kilku książek, dopiero ta która powstaje narazi ją na ogromne niebezpieczeństwo, bo jej wyobraźnia doprowadzi ją bardzo blisko pewnych tajemnic, które służby chciałyby zatrzymać w ukryciu.
Pisarka w głowie wciąż snuje swoje wyobrażenia o idealnym agencie Argyllu, tymczasem wokół niej rozpoczyna się jakieś szaleństwo. Jej życie (i jej kota) ratuje facet, który podaje się za prawdziwego agenta, ale jest daleki od jej wyobrażeń, zarówno jeżeli chodzi o wygląd, jak i o profesjonalizm. Jakimś cudem wciąż uchodzą obronną ręką z różnych zagrożeń, ale ponieważ oboje działają sobie na nerwy, nie jest wcale im łatwo współpracować.
 

Fabuła nie ma nic wspólnego z książką, opowiada zupełnie inną historię i od razu ostrzegam, że jest dużo więcej scen kompletnie absurdalnych, w którym logika i jakiś realizm nie miały chyba dla twórców żadnego znaczenia. Matthew Vaughn wcześniej wyprodukował m.in. Kingsmana, ale tam przynajmniej był jakiś pomysł, nawet odrobina humoru, tu niestety pozostaje jedynie poczucie zażenowania. Szkoda.

Argument, że przecież zabawa gatunkiem, pastisz, kompletnie do mnie nie trafia - zagrane drętwo, humoru w tym za grosz, za to idiotyzmów co nie miara. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz