Zwykle takie filmy są chwalone przez krytyków, masowa publiczność traktuje je jednak jako mało strawne. Jonathan Glazer nie próbuje odwoływać się do emocji widza, nie gra oczywistymi obrazami. Pokazuje nam jednak coś tak wstrząsającego, że woła głośniej niż niejeden obraz epatujący bólem i cierpieniem. Jest cisza, jest sielanka, jest zabawa dzieci, odpoczynek rodziny... Ważne jednak jest to, że to miejsce, ta willa, którą cały czas widzimy, leży tuż za murem obozu koncentracyjnego, a człowiek, który wraz z rodziną jest na pierwszym planie to komendant obozu Auschwitz-Birkenau, Rudolf Hoss.
Jego żona dba żeby wszystko w domu i w ogrodzie było perfekcyjne, tworzy im tu ich miejsce na ziemi. Podobnie jak dla niego, to wszystko co za murem jest mało istotne - to tylko praca, którą trzeba dopilnować do godziny 16, a potem wrócić do domu, by odpoczywać. Wszystko jest kwestią organizacji. Jest taka dumna, gdy sprowadza tu swoją matkę, gdy pokazuje jej na jakim poziomie teraz żyje...
Banalność zła. I choć nie widzimy go praktycznie, jesteśmy świadomi że ono wciąż się dzieje. Dymiące kominy, kolejne przyjeżdżające pociągi, krzyki i strzały jakie czasem słychać, żona przymierzająca futro, syn bawiący się złotymi zębami... Rzadko kiedy zastanawiają się nad tym co dzieje się za murem. Nie ma przemocy, jest za to codzienne życie.
A gdy męża będą próbowali ściągnąć do Berlina, ona powie że domu rodzinnego nie opuści. On też wybudował sobie mur, rytuałów, czynności, które mają sprawić, że skupia się na nich, a nie na ofiarach. Beznamiętność z jaką rozmawia się o nowych piecach, o rozwiązaniu problemu, jest porażająca.
I zestawiamy ją na koniec z gablotami we współczesnym muzeum - te buty, drobiazgi osobiste, przypominające o dziesiątkach tysięcy ludzi, którzy tu zginęli.
To obraz który potrafi zaboleć i zapaść w pamięć. Świetne zdjęcia Łukasza Żala, niepokojąca warstwa dźwiękowa, pytania z jakimi zostaje się w głowie. Może i nie nowe, ale wciąż równie aktualne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz