Rany, co za powieść. Zaorała emocjonalnie, a potem długo nie mogłem się zebrać do pisania o niej, odkładając to wciąż na później. Na pewno nie jest to rzecz przyjemna ani łatwa. Jednych zachwycą fantastyczne opisy życia roślin, szczególnie drzew, inni szukając tu bardziej akcji, spójnej fabuły, będą kręcić nosem na to, że natura tu stoi na pierwszym miejscu nawet przed ludźmi. Oni robią jakieś plany, podejmują decyzje, próbują być racjonalni, ale średnio im to wychodzi - szczęśliwi czują się dopiero wtedy gdy idą za tym wewnętrznym głosem, zapraszającym ich do zaangażowania się w sprawy obrony lasów, wycinanych na potęgę. Otwierają oczy, umysł, ale przede wszystkim serce na kontakt z przyrodą, odkrywają jak bardzo ślepi byli na zagrożenia jakie stoją przed ludzkością, gdy dalej w tym tempie będą niszczyć ziemię... Są szczęśliwi, pełni zapału... Tylko że...
no właśnie. Powers nie obiecuje nam zwycięskiej batalii, triumfu w iście amerykańskim stylu. Walka bohaterów z góry skazana jest na porażkę i tylko pytanie czy będzie ona mniej lub bardziej bolesna. A mimo to, pewnie nie zamieniliby oni poświęconych miesięcy i lat, na to jak żyli wcześniej. Nie pieniądze, kariera, przygody, okazały się najważniejsze, a doświadczenie zetknięcia się z czymś co żyje dużo dłużej niż oni, trwa w dziwnej harmonii, umierając daje nowe istnienie, jest jedną z ostatnich ostoi nadziei, na to że na ziemi będzie dalej istnieć życie. Co zrobimy z pieniędzmi ze sprzedanego drzewa, gdy obudzimy się pewnego dnia na wyjałowionej pustyni? Tlenu, przestrzeni i pokarmu dla tylu innych stworzeń jakie daje pierwotny las, nigdy nie dadzą sadzonki, które podobno mają go zastąpić. To opowieść o ludziach, którzy to zrozumieli i chcą opóźnić katastrofę choć na chwilę. Według miary życia drzew nasze istnienie jest prawie nieistotne, tym bardziej więc powinno się poświęcać je na to, by chronić to co dawało radość, powietrze, cień, żywność, szczęście tylu pokoleniom przed nami.
Powers osnuł praktycznie całe życie swoich bohaterów wokół natury, wokół drzew. Czasem ratowały im życie, czasem paradoksalnie coś mogły odebrać, choć to raczej nie one, a ludzkie postępowanie. Szczęście, rozpacz, tęsknota, samotność, śmierć i narodziny - czyli cała gama emocji, prawdziwego życia, które upływa w bliskości drzew, a my tak mało o nich myślimy, nie zwracamy na nie uwagi, mylnie zakładając, że ich istnienie jest dużo mniej istotne niż nasze. O jak bardzo możemy się mylić...
Piękna powieść, ale i gorzka, pełna bólu, bo też zarówno życie postaci w niej opisanych, czy nawet zaangażowanie "w sprawę", raczej trudno nazwać historiami optymistycznymi. Ale to trochę tak jak z lasem - istnienie jednego drzewa nie zawsze jest czymś wyjątkowym, ale razem tworzą żywy, cudowny organizm. Podobnie ludzie - bez relacji, bez siebie, bez dawania czegoś innym, byliby raczej żałośni. Te analogie pomiędzy naturą, a życiem ludzkim, tak ulotnym i kruchym, są tu czymś fascynującym.
I niech marudzą krytycy o terroryzmie ekologicznym, o naiwności, o fanatyzmie. Nie wiem czy nasze zaślepienie i głupota, przekonanie o władzy nad wszystkim co żyje, nie jest o stokroć gorsze.
Dla mnie kapitalna rzecz, oryginalna. Już sama struktura powieści, podążanie za odgałęzieniami, doświadczanie upływającego czasu, który tak zmienia bohaterów, mocno daje do myślenia, choć to bardziej książka, którą chłonie się emocjami niż intelektem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz