Ciekawie rozrysowane relacje rodzinne, spora dawka emocji, dobre kreacje aktorskie (Valeria Bruni Tedeschi oraz Stéphanie Blanchoud), do tego ciekawe tło (ach te Alpy w tle), a jednak coś mnie w tym filmie uwiera, nie do końca przekonuje. Może chodzi o to, że nie dowiadujemy się więcej o bohaterkach, o tym co działo się przed sytuacją konfliktową, która rozpoczyna film. Skupiamy się na małym, ciekawym fragmencie z ich życia, ale bez szerszego kontekstu mam wrażenie, że czuje się tu wiele sztuczności. Oto wybuchowa Margaret, młoda kobieta, która w przeszłości już niejednokrotnie dawała upust emocjom w agresywny sposób, w trakcie awantury nokautuje matkę, która przy upadku uszkadza sobie słuch. Nie chce już kolejnych tłumaczeń i przeprosin, zgłasza sprawę do sądu, który nakazuje trzymać się córce z daleka od domu rodzinnego. Gdy ta mimo wszystko próbuje dowiedzieć się przynajmniej jak czuje się matka, za każdym razem wywołuje kolejne spięcia. Wreszcie jej młodsza siostra dla jej dobra maluje niebieską farbą okrąg wokół domu, z granicą 100 metrów, których nie wolno jej przekraczać. Czy to będzie dla niej łatwe? Najmłodsza w rodzinie, najbardziej też religijna, próbuje robić wszystko, by powoli odbudować to co zostało zniszczone.
Tak naprawdę choć postać Margaret jest tu na pierwszym planie - widzimy jak próbuje się zmienić, jak nauczyć się trzymać w ryzach swoją agresję, przyglądanie się relacjom w tej rodzinie nie daje wcale tak jednoznacznego obrazu jaki narzuca się pierwszej chwili. Manipulowanie uczuciami swoich córek przez matkę, jej niestabilność emocjonalna, wiązanie się z dużo młodszymi facetami, wkurzają widza tak bardzo, że w którymś momencie zaczynamy rozumieć to, że ktoś może się przeciw temu buntować.
Mamy więc trochę dysfunkcyjną rodzinę i próbę odzyskania czegoś co się utraciło, na szczęście nie na zawsze, choć groźba wydaje się całkiem realna.
Ciekawe, ale mam wrażenie, że pomysł nie do końca wykorzystany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz