Leonard Cohen… i właściwie to powinno wystarczyć za recenzję filmu o tym tytule. Kanadyjski poeta (tym był przede wszystkim), który karierę muzyczną zaczął po trzydziestym roku życia śpiewając własne utwory, bo nie mógł utrzymać się jedynie z pisania. Nie zależało mu na sławie - patrzył na świat jakby z innej perspektywy. Ci, którzy go znali mówią, że przez całe swoje życie szukał sensu życia, duchowości ponad religiami. Ciągle poszukiwał czegoś więcej, znikał na długie lata by pracować z dala od zgiełku miast albo by odkrywać siebie w praktykach mnichów tybetańskich. Każdy utwór traktował niezwykle poważnie, dopracowywał, starannie odzierając jak się obiera cebulę – warstwa po warstwie – z tandety, łatwizny, tego wszystkiego co stanowiło jedynie gadżet do jego wymowy. Muzyka odzwierciedlała tekst, ale była nie do zaśpiewania dla zwykłego słuchacza. Uwodziła, jednak nie dawała się łatwo okiełznać. Nie znał nut, potrzebował do tego innych muzyków i aranżerów. Plejada znanych nazwisk, różne aranżacje i zróżnicowana instrumentacja, a na końcu on – Leonard Cohen – charyzmatyczny odtwórca własnych wierszy z charakterystycznym, niskim głosem, z nostalgią w oczach i głosie. Wrażliwiec, który pisał dla wrażliwców – jego piosenki odbierało się sercem i duszą.
Nie miał lekkiej drogi na szczyty popularności. Jego twórczość trudno było przypisać do jakiegoś nurtu. Maciej Zembaty, który stał się propagatorem w Polsce jego twórczości napisał kiedyś o Cohenie: „Jego poezja mówi przede wszystkim o wolności jednostki. Skierowana jest na człowieka samego w sobie, dlatego była tak potrzebna ludziom żyjącym w społeczeństwie mniej lub bardziej zniewolonym.”
W latach osiemdziesiątych, właśnie dzięki Maciejowi Zembatemu, był w Polsce bardziej rozpoznawalny niż w Kanadzie z której pochodził. Koncertował wtedy dużo na całym świecie, a odbiór społeczny jego piosenek był zawsze fantastyczny. Wtedy też i ja stałam się jego fanką, a moja miłość do jego twórczości ma się dobrze od niemal pół wieku.
Twórcy filmu skoncentrowali się na najbardziej znanym utworze Cohena „Hallelujah”, który stał się dla niego przepustką do sławy, choć droga jaką przeszła ta pieśń by tam trafić okazała się długa, ciekawa, wyboista i… niezrozumiała. Z niedowierzaniem słucha się o tym, że ten utwór był przez Leonarda Cohena pisany i szlifowany przez 7 lat, w niezliczonej liczbie wersów i wersji. Pierwsza wersja – bardziej religijna – nie przyniosła mu sławy. Dopiero kolejna, bardziej „świecka” zaczęła święcić triumf. W jakiś niepojęty sposób słowo „Alleluja” straciło świątobliwy wydźwięk a stało się słowem-modlitwą ludzi ponad religiami.
Leonard Cohen mój ulubiony bard. Można zacytować za nim samym, że w jego utworach: „W każdym słowie jest błysk światła”. Nie mam pojęcia czy obecni nastolatkowie znają jego twórczość. Myślę, że raczej nie, choć podejrzewam, że oglądając Shreka, wzruszają się słysząc motyw „Hallelujah” nawet o tym nie wiedząc. Poszukiwania miłości, sensu życia, tego tajemnego akordu, który rozjaśni duszę i ukoi niepokój egzystencji stworzyły niepowtarzalnego Leonarda Cohena. Drugiego takiego nie będzie, bo: (i znów cytat tłumaczony z jego utworu) „muzyki dziś tak nikt nie czuje…”.
Polecam
MaGa
Pełny repertuar spektakli i wydarzeń specjalnych w Multikinie znajdziesz tutaj: https://multikino.pl/wydarzenia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz