Rany, to naprawdę fenomen, że przez półtorej godziny ludzie siedzą przed ekranem i przyglądają się temu jak świnki biegają, jak kura sobie skacze i jak krowa bryka po łące. Czarno białe, piękne zdjęcia, bliskość z jaką podchodzimy do zwierząt na farmie mają w sobie coś fascynującego. Zwykłe leniwe życie. Niespieszne, takie normalne. I dlatego ostatnie minuty tego filmu tak wbijają w fotel, bo uświadamiają nam, że to przecież człowiek niszczy ta sielankę. Człowiek, który raczej rzadko pochyla się nad swoimi zwierzakami z taką sympatią, jak mamy tu okazję. Godzina za godziną, dzień za dniem. On nie ma czasu, bo dla niego te zwierzaki to jedynie przyszły materiał na sprzedaż i do przeróbki na mięso.
I chyba dlatego rozumiem ludzie, którzy po obejrzeniu Gundy przestają jeść mięso. Gdy widzisz rodzinę świnek i potem przeżywasz dramat ich matki, gdy szuka swoich dzieci, to działa lepiej niż setka wykładów prowadzonych przez ekologów - zwierzęta mają swoje uczucia i nie możemy ich traktować jak przedmiotów.
Nie trzeba było żadnych drastycznych zdjęć z rzeźni, żadnej dosłowności. Nie trzeba nawet muzyki, by budować napięcie, żadnych słów komentarza, żadnych sztuczek. Kamera, zwierzę i Ty jako widz.
Wystarczyło towarzyszenie przez kilkadziesiąt minut Gundzie i jej dzieciakom, popatrzenie w jej oczy, dostrzeżenie w jej zachowaniu tak wielu cech, które są nam bliskie i jak najbardziej zrozumiałe. Zobaczyć istotę, która czuje i wcale nie jest bezmyślnym stworzeniem, które można zamknąć w klatce. Tu zwierzęta do nas mówią. I to co możemy usłyszeć nie jest miłe. Tworzymy im raj, tylko po to by je potem zabić.
Kończysz seans ze ściśniętym gardłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz