czwartek, 2 października 2025

Sirât, czyli rave, kwas i szukanie przeznaczenia.

Chyba jedno z bardziej oryginalnych przeżyć kinowych ostatnich miesięcy. Film idący trochę wbrew oczekiwaniom, odważnie opowiadający własną historię. Bezczelny. Intrygujący. W transowy sposób wciągający nas i w obraz i w muzykę. Ta ma tutaj ogromne znaczenie. Chwilami ma się wręcz wrażenie, że uczestniczymy w pokazie teledysku, jakiejś autorskiej wizji reżysera, który jest fanem techno. Aż do granic wytrzymałości naszych bębenków, mózgu, rytm nas otacza, wciąga, przeszywa… To dudnienie zostaje z nami nawet po seansie.  

 

A obraz zaskakująco dobrze współbrzmi z tą muzyką. Pustynia i garstka ludzi ogarnięta tym rytmem, tańcem, aż do zatracenia. Imprezy rave na pustkowiu, na które zjeżdżają się ludzi nawet z zagranicy – bez biletów, jakichś oficjalnych zaproszeń, organizowane po prostu dzięki informacjom podawanym z ust do ust.

 

Właśnie w takim środowisku pojawia się mężczyzna, który kompletnie tu nie pasuje. Ma jednak misję – szuka wraz ze swoim małoletnim synem jego starszej siostry, a swojej córki. Nie miał od niej żadnych informacji od miesięcy, ale łapie się każdej nadziei, każdej plotki, że może ją gdzieś spotkać. Wśród tych freaków, wolnych duchów, ludzi którzy wciąż szukają jakiegoś zastrzyku adrenaliny, kolejnej okazji do chwili zapomnienia, wyrwania się z nudnej rzeczywistości, mężczyzna będzie próbował znaleźć jakieś oparcie i pomoc w swoich poszukiwaniach. Każde z nich na swój sposób jest pogubione, na swój sposób szuka po prostu sposobu na znalezienie spokoju. Może dlatego jakoś w dziwny sposób, choć tak różni, łapią ze sobą kontakt, rodzi się zaufanie. Bojąc się samotności, bohaterowie uciekają we wspólnotę, w bliskość, choćby wydawała nam się ona mało naturalna.
Buntownicy i on – facet, który być może coś zaniedbał i chce naprawić. I chłopak, dla którego wszystko jest nowe, ciekawe i fascynujące.

 

To wizja brutalna, trochę nihilistyczna, kino drogi naładowane dragami, alkoholem, cierpieniem, które próbuje się na różne sposoby zagłuszyć. No i naładowane na maksa basem dudniących głośników.

Tytułowy „sirat” to arabskie słowo określające most między niebem i piekłem, który wszystkie dusze będą musiały przejść w dniu sądu ostatecznego. Tak też trochę się czujemy – jakby zawieszeni w rzeczywistości niewiele wspólnego mającej z realnym światem. Obok toczą się jakieś konflikty zbrojne, polityka, ale na pustyni żyje się jakby zupełnie czymś innym, ocierając się czasem o śmierć, ale i doświadczając w jakiś bardziej namacalny sposób życia. Czy w muzyce techno można znaleźć jakąś przestrzeń na duchowość? Sirāt pokazuje że tak. 


Seans jest hipnotycznym doświadczeniem. Nawet jeżeli jak ja nie trawicie za bardzo tego typu muzyki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz