W kraju powoli opada szał związany z konkursem chopinowskim (czy mi się wydaje czy w tym roku wyjątkowo dużo w mediach społecznościowych o tym było), to jeszcze zdążę opublikować parę zdań o filmie, na który wielu czekało z obawami.
I chyba słusznie. Jakoś nie bardzo potrafimy w biografię, brakuje naszym twórcom dobrych scenariuszy i pomysłów (no dobra Bogowie czy Johny są przykładami że trochę wyjątków od reguły jest). Nie mam więc w tym przypadku pretensji do Eryka Kulma, bo robił co mógł, ładnie jednak ktoś podsumował - to nie jest film o Chopinie a o jego chorobie. Nawet muzyki wcale nie jest tak dużo jak można by się spodziewać, a chwile gdy ta muzyka tworzy magię, jest jeszcze mniej.
Można jedynie westchnąć - no szkoda, bo pewnie długo kolejny film biograficzny nie powstanie. I tak jest lepiej niż poprzednia próba z Adamczykiem.
W pierwszych minutach gdy zostaliśmy przywaleni mocnym bitem bałem się że więcej będzie takiej atmosfery, która pasuje do epoki jak pięść do nosa, potem na szczęście jest dużo spokojniej i atmosferę tamtych czasów udało się uchwycić nie tylko w scenografii, strojach ale i w muzyce, klimacie filmu. Nawala więc raczej scenariusz, który zbyt mocno skupia się na wątku choroby, jakby od początku wisząc nad kompozytorem niczym gilotyna, który zaraz ma opaść. W dodatku to sugerowanie kolejnych ofiar, które zarażał było mało smaczne.
Czuje się chwilami popularność, ale nie geniusz, nacisk na zarabianie, a nie na tworzenie. Proza życia? Może i tak trzeba, ale przez to na pewno nasze emocje kompletnie nie są angażowane. Nawet wątek uczuciowy wypada jakoś blado. Brak więc filmowi duszy, a sama próba pokazania wielkiego pianisty jako kapryśnego ale swojaka z poczuciem humoru, to za mało byśmy go pokochali na nowo.
Nie jest to film zły, ale i nie jest to film dobry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz