sobota, 26 kwietnia 2025

Zapomniany horyzont - Simon Stålenhag i Electric State, czyli jak spieprzyć ciekawy pomysł

Sobota to od jakiegoś czasu na blogu czas na wątki fantastyczne i choć zalega mi już kilka tytułów, o których chciałbym napisać, wybieram książkę i jej ekranizację. Trochę z premedytacją bo przy jednym można się zachwycić, a przy drugim załamać, a to jako żywo gdzieś współgra z moimi dzisiejszymi emocjami.
Targi fantastyki - byłem chyba po raz trzeci, nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że i odbiorca się zmienia jak i zmieniają się stoiska. Dawniej królowały postacie z komiksów czy seriali, dziś raczej z filmów anime i z gier do nich nawiązujących. Ludzi w moim wieku niewielu, a i towarów dla nich też raczej dużo nie zobaczysz. Za to naklejek, świeczek, przypinek i obrazków z postaciami z obrazów które ci niewiele już mówią, całe zatrzęsienie.

Pojawiła się więc trochę taka refleksja, że niedługo może i na polconie, czy innych tego typu imprezach nawet nie znajdziesz tematyki nawiązującej do klasyki gatunku, bo młodzi szukają czegoś innego. A i twórcy podążają za nimi. Co tam mroczny klimat, jakaś zagadkowość, liczy się akcja, humor i odniesienia do popkultury.


I w ten sposób przechodzimy płynnie do tematu notki.

Powieść Simona Stålenhaga można by potraktować prawie jak komiks, bo przecież ilustracje stanowią tu ponad 50% zawartości. Nazwijmy ją więc powieścią graficzną. Ilustracje świetnie oddają hipnotyczną, mroczną wizję postapokaliptycznego świata, a tekst... Cóż. Ciekawe, bo wcale wiele nie tłumaczy, w odróżnieniu od filmu, w którym bracia Russo postanowili wyłożyć wszystko jak dziecku łyżeczką prosto do buzi.

Powolutku w historii pojawiają się jakieś wspomnienia z przeszłości, one jednak mają bardziej osobisty charakter, koncentrują się na rodzinie bohaterki. Michelle przemierza zrujnowane po wojnie Stany Zjednoczone w towarzystwie małego żółtego robota. Podąża ku mitycznemu wybrzeżu Pacyfiku. Po co? Czy ma nadzieję że tam będzie inaczej? Że ktoś jej pomoże? Jedzie. Zdobycznym autem, przedzierając się przez krajobraz zniszczeń i rozpaczy. 

To istotne, bo o ile w filmie przypomina to trochę złomowisko - czyli sugeruje nam się że maszyny zostały zepchnięte do rezerwatów, gdzie niszczeją, przypomina to trochę opuszczony park rozrywki, to w powieści cały kraj ogarnięty jest katastrofą. Ludzie uzależnieni od świata wirtualnego, z którego czerpią cały sens życia, leżą na ulicach, powoli umierają i nikt nie potrafi im pomóc. A wszystko dookoła rdzewieje, rozsypuje się, niszczeje. Cywilizacja się rozpada, a więzi między ludźmi zanikają...

Jedynie domyślamy się że jednym z powodów takiej sytuacji jest zbytnie zaufanie w technologię przez ludzkość, brak kontroli nad cyfryzacją, która po prostu kiedyś obróciła się przeciwko nam. 

Michelle wspomina swoją matkę, ich dawne życie, jej służbę wojskową i to jak bardzo ją wyniszczyła. Tekstowo jest dość ponuro, sentymentalnie, sporo w tym tęsknoty, niewiele nadziei. A do tego klimatyczne ilustracje! Może i krótkie, ale smakowite, niepokojące i oryginalne dzieło. Graficznie bomba! Podobał mi się też nieoczywisty koniec.


Co z tego materiału zrobił Netflix? Głupawą historyjkę przygodową, oczywiście z happy endem, z humorem, sporą ilością akcji, łopatologiczną, kompletnie bezwartościową i nudną. Jejku to ma być najdroższy film w historii tej platformy? To lepiej żeby nie powstał.

Bajeczka dla dzieci, może i chwilami można na czymś oko zawiesić, ale nie porównujcie nawet tych obrazków z wizjami w książce, bo to tak jakby wodę po goleniu za 10 zł porównywać z zapachem z drogerii. Odradzam film jak tylko potrafię. Roboty grają lepiej od aktorów, a to już świadczy o poziomie tego "dzieła". 

Zniszczono jakiekolwiek pytania które stawiał Simon Stålenhag, zamieniając to w opowieść o tym jak to można zawsze zniszczyć czarny charakter odpowiedzialny za całe zło i znowu życie uczynić rajem.
 

Jak można było spieprzyć tak ciekawy pomysł.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz