O Mironie Białoszewskim nie wiedziałam zbyt wiele. Poeta, prozaik, dramatopisarz, aktor. Gej. Był. Tworzył. Podejrzewałam, że po jego „Dziennikach” poznam go jako człowieka. I to poniekąd się udało. Wiadomo, że z wielości różnych opowieści o rodzinie i znajomych, zapisków dnia codziennego, wypraw poza Warszawę i za granicę, spotkań z różnymi ludźmi, historii smutnych i zabawnych, anegdot i dykteryjek, które składały się na życie Mirona Białoszewskiego, reżyser Wojciech Urbański wraz z Elżbietą Chowaniec, która tekst adoptowała na potrzeby spektaklu „Tajny dziennik” musieli dokonać wyboru tematu przewodniego – postawili na przemijanie. A jednocześnie jakby w kontrze do tego – przedstawili Mirona Białoszewskiego jako człowieka zachłannego na życie, umiejącego wejść w nie z impetem, czerpać garściami, by potem zaszyć się w samotni i znów kontemplować ludzką naturę, obserwować ludzi, umykać śmierci.
Jaki był Miron ze spektaklu? Zwykły człowiek. Kiedy opowiadał o początkach swojego życia trudno się nie uśmiechać, ale jednocześnie trudno nie zadumać jak to możliwe, że on sam nie znał dokładnej daty swoich urodzin. Kiedy opowiadał o tym jak poznawał swoją orientację seksualną i godził się z nią – trudno nie pomyśleć, że mimo wszystko miał mądrych rodziców. Ich odchodzenie i jego godzenie się z ich odchodzeniem są zapisem obrazu człowieka jakby źdźbło bezbronnego wobec śmierci najbliższych, ale jednocześnie bystrego obserwatora. Plastyczność opisów zdarzeń z jednej strony wprowadzają widza w nastrój refleksyjny, z drugiej - pod skórą czuje się odrobinę strachu bohatera na śmierć rodziców zmieszaną z odrobiną śmieszności sytuacyjnych i poczynań innych bliskich. Z kolei wspomnienia jego pobytu w Nowym Yorku to jeden wielki zachwyt. Kolorami, neonami, teatrami, muzeami… ale chyba najbardziej tym jaką wolność posiadali tam homoseksualiści. Pisemka porno, kina porno na każdym kroku, barwne ulice, nocne spelunki, płatna i dobrowolna miłość. I tu przy opisach własnych doświadczeń, momentami dość szokujących nie brak tego rysu humorystycznego, kiedy roznegliżowany Niemiec krzyczy: „danke! danke!”. A potem powrót do PRL-u i opisy swojego powolnego odchodzenia i nie godzenia się na to. Niby świadomy swojego stanu zdrowia, ale walczący do końca. I portrety ludzi tamtego czasu jakby w migawkach… tych co kochali go, zdradzali, pomagali, byli do końca.
Ten spektakl to nie fajerwerki. Toczy się spokojnie. Rozpisany na czterech świetnych aktorów: Roberta T. Majewskiego, Henryka Niebudka, Michała Pielę i Piotra Siwkiewicza przenosi widza z miejsca na miejsce, od refleksji do zadumy, od zachwytu życiem do śmierci. Wszystko opowiedziane tak zwyczajnie, tak po ludzku, jednak z umiejętnością dostrzeżenia szczegółu (że np. w tym nadzwyczajnym NY nie ma piżam bawełnianych i cienko piszących długopisów), trochę innego tonu (np. o śmierci w sposób szczery, nieskomplikowany). I jak to w życiu – raz lekko naiwny raz śmiertelnie wystraszony.
Polubiłam Mirona, którego mi pokazano. I chyba nie ja jedna, bo widać było po widzach, że jest im bliżej do niego niż przed spektaklem. Choć osobiście widziałabym ten spektakl bardziej jako monodram.
MaGa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz