środa, 18 marca 2020

Ani złego słowa - Uzodinma Iweala, czyli to takie proste wyjść z szafy


Uzbierało mi się sporo tytułów z poprzednich lat, które dzięki różnych recenzjom trafiły na moją listę " przeczytać koniecznie". I powoli nadrabiam. zaległości. "Zimowla" nie powaliła, ale o tym za kilka dni. Za to "Ani złego słowa" chwycił za gardło i nie puścił. Nie pytajcie ile w tym zasługi samego autora, a ile tłumacza (Piotr Tarczyński), ale chyba nawet "Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie", które teraz w czytaniu, nie zrobiło na mnie tak dużego wrażenia. Cudowna równowaga między wrażliwością i dramatyzmem, między naszą wściekłością i bezradnością bohatera, jego i naszym szarpaniem się z rzeczywistością.
Dla Meredith, czyli szkolnej koleżanki głównego bohatera i dla większości nastolatków w dzisiejszym świecie, w tym że ktoś czuje pociąg do własnej płci nie ma wielkiej tragedii, ba, może i nawet nie ma sensacji. Bombardowani serialami, lekcjami tolerancji, inność akceptują pewnie tak samo jak styl ubierania się, przynależność do subkultury, czy rodzaj słuchanej muzyki. Może się znajdą się dowcipkujący, ale na pewno można znaleźć też i oparcie. Dla nich coś takiego to nie problem - "Rodzice tego nie zaakceptują? To się wyprowadzisz, jesteś dorosły".
Dla młodego czarnoskórego imigranta z Nigerii, którego rodzina jest bardzo konserwatywna, to jednak ogromny problem, o którym nie tylko nie potrafi rozmawiać, ale i sam nie chce tego zaakceptować. Przed nim Harvard, ma świetne wyniki, do tego sukcesy w sporcie, bo oczekiwania rodziców ogromne, starszy brat wciąż stawiany jako wzór, Niru niewiele ma czasu dla siebie. Ale to go nawet cieszy, bo dzięki temu mniej myśli, zmusza ciało i umysł do wytężonej pracy, by nie oddawać się myślom i marzeniom, których nie rozumie, których nie chce. A może jedynie których się boi...

Przerażające jest odrzucenie jakie go spotyka, gdy rodzice zaczynają coś podejrzewać, jakich sposobów się chwytają zmuszając go do współpracy w "odrzuceniu grzechu i nieczystości". Nikt nie chce go słuchać, że przecież nic nie zrobił, że nie wykonał nawet pół kroku by się z kimś umówić. Ale im więcej czuje w sobie złości, zdziwienia na to co słyszy, tym bardziej rośnie w nim chęć, by może jednak się odważyć, by tego owocu zakazanego spróbować. Skoro nie czuje miłości, jest tak samotny, to może choć chwilę szczęścia znajdzie w doświadczeniu, którego tak się lęka, a jednocześnie tak pragnie. Poczuć dreszcz podniecenia, bliskość, dotyk, który potem pamięta się dniami i nocami...
Niru jest w centrum tej opowieści, nawet gdy już fizycznie go nie będzie, bo ten jego osobisty dramat, wciąż będzie powracał w tych, którzy byli obok, ale nie chcieli go wesprzeć, pomóc mu w trudnym momencie. Jest w tej powieści jakiś ogromny smutek, fatalizm, jakby nie było żadnych innych, lepszych ścieżek losu, w których chłopak mógłby być szczęśliwy. Ale jest i oczyszczenie. Bo ta tragedia coś jednak zmienia również w innych. Szkoda tylko że za późno.
Iweala pisze nie tylko o środowisku imigrantów, o tym jak czasem marzenia o lepszej przyszłości, o równości białych i czarnych mogą prysnąć niczym bańka mydlana. To również ciekawe spojrzenie na to na ile młodzi sami decydują o sobie, układają swoje życie, a na ile próbują podporządkować się oczekiwaniom i planom rodziców, ich aspiracjom - my ci tyle daliśmy, mógłbyś okazać wdzięczność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz