
Ken Loach od dawna w swoich filmach upomina się o godność ludzi, którzy niekoniecznie dobrze radzą sobie z wymaganiami, jakie narzuca współczesny świat. Bezrobotni, bezdomni, z różnymi zaburzeniami psychicznymi... To nie zawsze "lenie", jak by chcieli widzieć ich niektórzy, wściekli, że z to ich pieniądze idą na pomoc społeczną. "Ja, Daniel Blake" pokazuje nam trochę inne oblicze problemu, o którym myślimy często w pełen stereotypów sposób. Czy można i trzeba pomagać? W jaki sposób? Bo na pewno ten system, którym chlubią się różne państwa (nasze też) ma w sobie tyle idiotyzmów, że połowa funduszy (albo więcej) idzie nie na realną pomoc, tylko na utrzymanie rosnącej armii urzędników. Ma być lepiej, nowocześniej, przyjaźniej, a tak naprawdę dla zwykłego człowieka coraz trudniej jest uzyskać jakąś sensowną pomoc. Bo czasem nawet nie tylko o finanse chodzi, ale o ludzkie zainteresowanie i wsparcie. Nie o szkolenie, które nikomu nie jest potrzebne, nie o zbieranie kolejnych pieczątek...
Witajcie w świecie, który śmieszy i przeraża. Witajcie w świecie opieki społecznej. W świecie biurokratów, którzy podobno mają zadanie służyć ludziom.