niedziela, 28 sierpnia 2016

Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak - Jacek Hugo-Bader, czyli reportażysta podobno potrzebuje krwi

Znajomy powiedział o niej: to zły reportaż, a dobra książka. Ja nie jestem wcale tego taki pewny. Tu nie chodzi tylko o to, że pewne granice (moim zdaniem etyczne) zostają przekroczone, że wokół tego tytułu było trochę kontrowersji (m.in. dotyczących plagiatu)... Nawet jeżeli dobrze mi się to czytało, to wciąż w głowie miałem pytanie: co on robi???
Przyłącza się na chama do wyprawy, która jest bardzo tragiczna i intymna. Po co? Ma kręcić film, robić reportaż. Nie wiem czy uczestnicy zdawali sobie sprawę ze wszystkich jego intencji. Od początku jednak daje się tu wyczuć, że problem z adaptacją, problem z dostosowaniem się do ekipy i do zasad w niej panujących leży głównie po jego stronie. Jak można nie słuchać wskazówek kiedy ma schować aparat, by nie narazić się na kłopoty? On wie lepiej.
I nawet gdy ktoś chce chwili samotności, chce coś przemyśleć, popłakać, on lezie z kamerą i zadaje pytania. Można powiedzieć: zapłacił, to czuje, że ma prawo. A ja twierdzę, że nie ma. Bo są pewne granice manipulacji ludźmi i bez ich zgody nie powinno się ich przekraczać. Przecież nie ma tu miejsca na zmianę nazwisk, zatarcie twarzy. Wszystko jest na tacy. Oto brat Maćka Berbeki wraz z członkami rodziny Tomka Kowalskiego ruszają ich śladami na Broad Peak, by odnaleźć ich ciała i zapewnić im godny pochówek. A Jacek Hugo Bader wyprasza swój udział w tej wyprawie. Cały czas mamy wrażenie, że udaje przyjaciela, zatroskanego i zainteresowanego, by wyciągnąć więcej szczerości i łez. Jak twierdzi: pisze krwią, więc tak trzeba. A ja gdy to czytam, mam ochotę powiedzieć: p...ol się z takim reportażem. Bo można inaczej.

Ja rozumiem, że autor, jak twierdzi, sam był w kiepskim stanie psychicznym i fizycznym. Sporo o tym pisze. Ale ewidentnie przełożyło się to na to, że napisał książkę, która nie jest reportażem, ale czymś w rodzaju dziennika i spojrzenia na himalaizm oczami laika, człowieka z zewnątrz. Nie rozumie, ale stara się ocenić. Pisze o rozterkach, zmaganiu się z samym sobą, własną słabością, ale i ambicjami, tych którzy na wyprawy wyruszają, niby ich słucha, ale na to wszystko mam wrażenie nakłada własny filtr. Wychodzi na to, że to środowisko ryzykantów, egoistów i ludzi skłóconych, poróżnionych przez własne ego. Łatwo oceniać, gdy samemu się w czymś nie uczestniczy. 
Zaraz, ale przecież Hugo-Bader specjalnie na tę wyprawę się wybrał, by choć trochę tego doświadczyć, by to pokazać. Jego jednak napędza zupełnie inna motywacja i po prostu nie rozumie tej pasji i miłości do gór. Dla niego to ogrom, ale raczej przerażający niż wspaniały. Nie rozumie ani tego pragnienia zdobywania szczytów, ani nawet samej wyprawy, w której uczestniczy, nie chce wczuć się serca bliskich - dla niego to kolejny dowód na parcie do jakiejś samozagłady, ryzykowanie własnym życiem. Sam w pewien sposób (minimalny) też tego doświadcza. Może dlatego w tej książce tyle negatywnych emocji? Strach, zmęczenie i ogromne parcie na to, że książka musi powstać (bo wziął zaliczkę), powoduje moim zdaniem to, że zmyśla, że szuka kontrowersji, że wydźwięk tego co pisze jest taki, a nie inny.   
Pytania o granice etyczne, o ryzyko, warto stawiać, ale przecież to nic nowego. I może niekoniecznie trzeba to robić lansując się kosztem innych ludzi, wykorzystując to, że ci zaufali i pomogli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz