Jako wstęp do tej notki powinienem napisać chyba o ostatnich poszukiwaniach muzycznych mojej starszej córki - po serialach o wikingach, różnych fascynacjach, zaczęła poszukiwania muzy, która by pasowała do filmów, gier, sprawdzać różnych wykonawców. I tak trochę zaczęliśmy wzajemnie podrzucać sobie różnych wykonawców: a sprawdź to. Męskie głosy i klimat, to jej punkt wyjścia, a mnie zaprowadziło to nie tylko do Skandynawii, ale też skojarzyło się z jednym z najbardziej niesamowitych sposobów śpiewania, czyli mongolskim śpiewem gardłowym. I tak właśnie przypomniałem sobie The Hu, które kiedyś mi się spodobało, a które jak się okazuje właśnie wydało kolejny krążek. Ich oryginalność to właśnie między innymi wokal, ale i elementy folku, egzotyki, które potrafią wpleść w to co grają w ciekawy sposób.
Najprościej można by ich wrzucić do worka z mocnym graniem, do folk-metalu, ale powiedzcie ile tam jest kapel, które są z Mongolii? I tak właśnie wygrywają. Nie muszą tłumaczyć tekstów, bo właśnie nawiązanie do nieznanej, bardzo starej kultury, przykuwa uwagę słuchaczy. Chóralne krzyki, pohukiwania, charakterystyczny wokal, elementy jakby z szamańskich rytuałów, sprawiają, że melodie nawet najbardziej znane, nagle brzmią jakoś ciekawiej. Nie ukrywajmy - w tych melodiach więcej jest już zachodniej cywilizacji niż wschodu, ale stylizacja jest ich siłą. Mamy więc niesamowitą dawkę energii, mocne brzmienie, przy którym podnosi się ciśnienie, melodie wpadające w ucho, no i ten cudowny dodatek - tradycyjne instrumenty i smaczki, które wszystko ubogacają. Byli folk punkowcy z Ukrainy, to może być i metal z Mongolii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz