Kilka lat temu byłam na „Madame Butterfly” w Teatrze Wielkim. Piękna inscenizacja, wspaniale pomyślana scenografia, piękne kostiumy – efekt wow! Spodziewałam się, że retransmisja tej opery z The Royal Opera w Londynie przyćmi przepychem nasze, warszawskie przedstawienie. I ogromne zaskoczenie – scenografia iście spartańska: kilka przesuwny drzwi, kilka rekwizytów na scenie, ascetyczne kostiumy. Czy miało to jakiś wpływ na odbiór tej opery? Jeżeli – to na plus. Nic nie rozpraszało uwagi, była tylko historia pewnej miłości opisana cudowną muzyką Pucciniego.
Przełom XIX i XX wieku. Japonia otwiera się na świat. Przybywają do niej kupcy i turyści, każdy chce poznać ten inny, egzotyczny kraj. Kraj o diametralnie innej niż zachodnia kulturze, obyczajowości, religii, można wykorzystać możliwości jakie ten oferuje, zdobyć znajomości, rozwijać wspólne interesy.
Przybywa także na statku przystojny porucznik Pinkerton, który zauroczony piękną gejszą Cio-Cio-San postanawia wykorzystać miejscowe prawo i poślubić młodziutką dziewczynę, wiedząc, że w każdej chwili może ją zostawić na dłuższy czas co skutkować będzie „rozwodem”. Sam podejrzewa, że uczucie jakie do niej żywi to jedynie zauroczenie, ale cóż… można wykorzystać sytuację i mieć żonę w Japonii, potem ją zostawić na dłuższy czas i bez zbędnych ceregieli jest się znów wolnym człowiekiem. Och, jakie to kuszące. Konsul, próbuje mu uzmysłowić, że dla Cio-Cio-San (Motyl) sprawa jest bardziej skomplikowana. To szlachetnie urodzona dziewczyna, ale zubożała. Dla niej ślub z ukochanym mężczyzną to zarówno nobilitacja, jak i poprawa życia. Jednak wykorzystanie jej jako zabawki – sprowadzi na nią ogromne nieszczęście. Te argumenty nie trafiają jednak do Pinkertona. Lekko podchodzi do składanych przysiąg, lekko zapewnia o miłości i wierności. W czasie ślubu wychodzi na jaw, że z miłości do męża Butterfly porzuciła wiarę swoich przodków przechodząc na chrześcijaństwo, za co została odrzucona przez swoich bliskich. Kiedy statek porucznika powraca co Stanów Zjednoczonych on jest na jego pokładzie. Mijają lata, a on nie powraca. W domku na wzgórzu Butterfly codziennie wypatruje powrotu męża. Ubożeje, jest samotna, porzucona przez rodzinę, przy boku ma tylko wierną służącą Suzuki i maleńkiego synka. Nie chce przyjąć do wiadomości, że po tak długim czasie jest osobą wolną, nie chce przyjąć oświadczyn żadnego konkurenta do jej ręki. Wierzy i ufa, że jej mąż wróci i będą żyli długo i szczęśliwie. Kiedy wreszcie ten dzień następuje, okazuje się Pinkerton ma ze sobą amerykańską żonę, a kiedy dowiaduje się o synu, tchórzy i nawet nie chce spotkać się z Butterfly. Może jednak odebrać jej syna. Dla Butterfly świat się kończy. Wszystko poświęciła dla tej miłości – teraz nie ma nic. Kiedy amerykańska żona, prosi ją o przebaczenie, ponieważ nie miała pojęcia o jej istnieniu i zapewnia, że zrobi wszystko by jej synek był szczęśliwy – Butterfly żegna się z synem i rytualnym sztyletem odbiera sobie życie.
Do tej pory tę operę odczytywałam jedynie jako piękną acz smutną historię miłosną. Teraz jednak zwrócono mi uwagę na coś jeszcze. Do tragedii Motyla przyczynili się niemal wszyscy na scenie, może poza wierną służącą. I może dlatego, że rzeczywistość wokół nas jest taka jaka jest, ta opera wyciągnęła na wierzch takie proste przesłanie: nie wykorzystuj innych ludzi, innych narodów, innych krajów do zaspakajania własnych korzyści. Kłamliwe obietnice łamią innym życie. Niosą zniszczenia i rozpacz. Bądź honorowy, odpowiedzialny… Piękna gejsza tak pięknie tłumaczyła to swojemu mężowi: w naszym kraju o uczuciach mówi się cicho i niewiele, ale one są za to bardzo głębokie i mocne. Biedna, okłamana Butterfly wierzyła mężowie kiedy zapewniał, że w jego kraju przyszpilanie motyla szpilką w gablocie to chęć zatrzymania go na zawsze przy sobie; nie wie, że to raczej trofeum zdobywcy. Honor jest w Japonii na pierwszym miejscu, jego brak skutkuje śmiercią. Nawet jeśli nie ty jesteś winny, że ci go odebrano.
Piękna muzyka Pucciniego niesie emocje jak rzadko która. Aria „Un bel di vedremo” (Pewnego dnia zobaczymy) jest tak wzruszająca, że nie ma się ochoty nawet oddychać, żeby nic nie uronić z jej piękna. Równie piękny jest dla mnie duet Madame Butterfly i Suzuki „Scuti quelle fronda di ciliego” (Potrząśnij tą gałęzią wiśni) w wykonaniu Marii Agresty i Christiny Rice, niesie w sobie tyle nadziei, miłości i szczęścia, że późniejsza akcja tym dobitniej oddaje dramat młodej dziewczyny. Obie śpiewaczki wzniosły się na wyżyny doskonałości.
Opery oglądanie na ekranie kina dają jeszcze dodatkowe korzyści. Realizatorzy pokazują co dzieje się na zapleczu sceny, jak tworzone są scenografie, można też posłuchać rozmów ze śpiewakami, realizatorami itp. Tym razem zachwycił mnie skromnością dyrygent Nicola Luisotti mówiący o muzyce, orkiestrze. On jest przy muzyce nikim, nie stworzył jej, jego batuta nie wydaje dźwięków… pomaga jedynie, by każdy członek orkiestry mógł ze swojej części partytury uczynić taką całość, która odda urok utworu, opowie historię i wyciągnie poprzez jej piękno historię uczuć. Piękne słowa.
Polecam
MaGa
Multikino Złote Tarasy – Madame Butterfly z The Royal Opera Londyn
Muzyka: Giacomo Puccini
Libretto: Giuseppe Giacosa/Luigi Illica
Dyrygent: Nicola Luisotti
Reżyseria: Moshe Leiser/Patrice Caurier
Scenografia: Christian Fenouillat
Kostiumy: Agostino Cavalca
Reżyser światła: Chrisophe Forey
OBSADA:
MARIA AGRESTA / Cho-Cho-San - sopran
CHRISTINE RICE / Suzuki - mezzosopran
JOSHUA GUERRERO / F. B. Pinkerton - tenor
GABRIELE KUPSYTE / Kate Pinkerton - sopran
CARLOS ALVAREZ / Sharpless - baryton
CARLO BOSI / Goro - tenor
JOSEF JEONGMEEN AHN / Yamadori - baryton
JEREMY WHITE / Bonza - bas
DAWID KIMBERG / Komisarz - bas
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz