Nawet nie pamiętam kiedy usłyszałem pierwszy raz The Cure i zainteresowałem się ich twórczością. Pewnie jeszcze w podstawówce, może przy audycjach Beksińskiego w dwójce? W każdym razie pamiętam, że te albumy wywoływały masę emocji i choć później zdarzało im się zaskakiwać słuchaczy radosnymi rockowymi brzmieniami, to jednak zawsze dla mnie będą przede wszystkim kapelą, która wniosła do postpunkowej rzeczywistości coś troszkę depresyjnego, mrocznego, ale jakże klimatycznego.
Z tamtego okresu została mi fascynacja kilkoma kapelami (m.in. Dead Can Dance), ale z The Cure jakoś się rozstałem bez żalu, od czasu do czasu coś tam sobie puszczając, ale w swojej kolekcji mam może raptem ze dwa krążki. Żona trochę mnie zaskoczyła, gdy w prezencie ofiarowała mi bilety na ich polski koncert, ale pomyślałem sobie: może to ostatnia okazja, żeby zobaczyć ich na żywo? W końcu grają ponad 40 lat i nie wiadomo co im strzeli do głowy.
I wiecie co? Choć Atlas Arena nie zrobił na mnie jakiego wyjątkowego wrażenia od strony organizacyjnej i nagłośnienia, to koncert był świetny!
Zachwycił już support - wcześniej nie znałem Twilight Sad, a to muza, która naprawdę potrafi wciągnąć. Mroczna, ostra, atakująca niepokojącymi tonami, chwilami tworząc ścianę dźwięków, w połączeniu z dość delikatnym wokalem, zaskakuje, ale i tworzy coś wyjątkowego. Na pewno spore znaczenie ma jednak tu wokalista i jego charyzma - to co wyczynia na scenie to spektakl, to performance, to przeżywanie tekstów, jakby były tworzone tu i teraz, a nie czymś śpiewanym po raz kolejny. Muszę pogrzebać w ich tekstach, ale naprawdę mnie zafascynowali - to jakby połączenie wczesnego The Cure z Joy Division.
A potem ci, na których czekał cały stadion. Czy może lepiej powiedzieć ten, na którego wszyscy przyszli? Robert Smith jest niekwestionowanym liderem, choć bez dobrych muzyków pewnie nie mógłby stworzyć takiego wyjątkowego klimatu. Nie zabrakło największych przebojów, ale pojawiły się też zupełnie nowe nagrania. Trochę dziwnie zbudowana była dramaturgia, bo sporą część, tą środkową koncertu, zbudowano wokół tych bardziej surowych, spokojnych, czy depresyjnych kawałków, gdy prawie wszystkie szybkie hiciory zgromadzono dopiero w drugim bisie i zagrano jeden po drugim. Ach chyba publika jeszcze bardziej by szalała, gdyby trochę to przestawić. Ale wyszło i tak wybornie. Bez skakania, szaleństw, raczej starsza publiczność jest chyba mniej wyrywna do pogo i tego typu historii, ale tańca, klaskania i śpiewania nie zabrakło! Na pewno trochę brakowało telebimów i zbliżeń, całą scenografię tworzyły wizualizacje za ich plecami, ale przecież z tłumu wcale nie było łatwo zobaczyć muzyków, a to ich przyszliśmy zobaczyć i posłuchać.
Nagłośnienie niezłe, choć mam wrażenie, że w drugiej części podbita została perkusja, która potem zagłuszała wszystko. Nic to jednak - ciary jakie przechodziły podczas tych bardziej klimatycznych numerów, czy bujanie się przy tych szybszych, to coś co jest wart wydanej kasy. Robert Smith nie stracił głosu (kurcze, 63 lata!), wciąż czaruje, a wczoraj miał wydaje się wyjątkowo dobry humor. Zaczęło się od Prayers for rain, a potem już masa klasyków, od rozbudowanego Pictures of you, przez Love song, Fascination street, 39 i te szybkie w bisach. 3,5 godziny minęło błyskawicznie! I tylko ból nóg potem mi przypominał, że to tyle trwało. Ten koncert to nie jest trasa dinozaurów, które odcinają kupony od sławy, ale to prezent dla fanów, którzy wciąż są im wierni, którzy wciąż kochają ich muzykę, choćby z sentymentu, a oni wciąż potrafią ją grać bez chałturzenia, bez ściemy, czerpiąc z tego frajdę. I wiecie co? Cholera, wybrałbym się na nich jeszcze raz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz