Nie tak dawno pisałem o płycie nagranej w pandemii przez Doherty'ego, to pora na kolejnego lidera sławnej formacji, który postanowił pokazać solowy projekt i również bardzo klimatyczny, naznaczony w pewien sposób tym dziwnym czasem izolacji.
Damon Albarn, znany z Blur, Gorillaz, czy The God, The Bad&The Quenn, nie po raz pierwszy zaskakuje swoich fanów, kiedyś zdaje się że nawet stworzył operę. Tym razem jednak projekt, który miał być rozpisany na orkiestrę przekształcił się w coś dość kameralnego. Może nawet bardziej to pasuje do krajobrazów Islandii, które inspirowały artystę?
Pierwszy krążek to sporo elektroniki, łamania melodii, eksperymentów, dźwięków w tle, które mogą przeszkadzać - taaaak, to płyta zdecydowanie dla smakoszy. Ale gdy się w nią wsłuchujesz i być może masz przed sobą jakieś obrazy z wyspy lodowców i wulkanów, naprawdę można się w tym zatopić na długo. Kapanie wody, fale, trzask lodu, jak się dobrze skupić nawet ciemność można usłyszeć.
Styl śpiewania chwilami bardzo przypomina Dawida Bowie z jego dawnych płyt i być może to podobieństwo wcale nie jest przypadkowe. Nawet w szybszych numerach, wciąż słychać ciekawą melancholię. Ciekawe - choć na pewno nie dla wszystkich.
A drugi krążek w tym albumie, czyli koncert - to coś dla fanów spokojnych ballad, fortepianu, czegoś bardzo poetyckiego i spokojnego. Ale płyt jest aż 4, a każda trochę w innym klimacie. A więc jeżeli ktoś lubi spokojniejsze dźwięki... Niech próbuje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz