środa, 21 czerwca 2023

Mężczyźni bez kobiet - Haruki Murakami, czyli czegoś mi zabrakło...

Murakami jednych zachwyca, innych totalnie nudzi. I choć "Mężczyźni bez kobiet" i tak mam wrażenie, że stanowi zbiór opowiadań dość równy poziomem, to i tak niejeden czytelnik pewnie zada pytanie o źródło fenomenu popularności tego pisarza. Pewnie problemem jest to, że to nie fabuła, czy jakaś intryga jest dla niego najbardziej istotna, czasem snuje swoją opowieść bardziej dla klimatu, czy pokazania jakiejś postawy, niż według oczekiwań czytelnika. Potrafi więc stawiać kropkę tam gdzie on chce i pozostawiać czytającego z otwartym zakończeniem i znakami zapytania albo robiąc na koniec woltę, której nikt nie przewidywał.
Gdzieś czytałem opinię, że ten zbiór opowiadań stanowi dobrą próbkę twórczości Murakamiego, ale kto czytał więcej, wie że za mało tu w takim razie elementów realizmu magicznego, dziwnego humoru. Niektóre są jak na tego autora wyjątkowo realistyczne, pozbawione jakichś dodatków, w których się on tak lubuje.
Kluczem tu wydaje się być pytanie o wyobrażenie idealnej relacji, związku między mężczyzną a kobietą oraz konfrontacja tego z rzeczywistością. Bohaterowie są w różnym wieku, sytuacji, mają różne doświadczenia, ale w pewnym momencie stają wobec sytuacji, która najbliższa jest chyba określeniom: samotności, pustki, braku. Kobiety w ich życiu może i były, ale ich już nie ma. A może u kogoś wcale ich nie było.

Siedem razy mamy więc miłość czy też bliskie temu uczucia, jakąś tajemnicę i doznanie pragnienia, że coś jest nie tak. Tylko co z tym zrobić. Na pewno nie są to klasyczne historie miłosne :)
I chyba nie ma co opowiadać o każdym z nich pojedynczo, zdradzać szczegółów. Może dla kogoś wystarczającą zachętą do sięgnięcia po ten zbiór, będzie informacja, iż to właśnie stąd pochodzą pomysły filmowe, których efekty może kojarzycie (Drive my car). Chwilami jest dość nostalgicznie, ale bywa też trochę surrealistycznie - Murakami nie byłby sobą, gdyby się trochę tym nie pobawił. Na pewno zwraca uwagę opowiadanie Yesterday, w którym tłumaczka Anna Zielińska-Elliot posłużyła się bardzo ciekawym pomysłem, by dialekt z jednego z regionów Japonii, którym posługiwał się jeden z bohaterów, zamienić na gwarę... poznańską. Takie doświadczenie jeszcze bardziej uświadamia rolę tłumacza, o której czasem się niestety zapomina.   
Niespiesznie, trochę dziwnie, chwilami intrygująco.
Najlepsze w mojej opinii? Kino. Chyba ze względu na niepowtarzalny klimat, niedopowiedzenie. Ale wiecie co? Nawet jeżeli lubi się tego autora, to mam z tym zbiorem problem większy niż z jego powieściami. Po kilku tygodniach niestety wszystko z głowy ulatuje, czyli nie ma tu nic takiego, co pozwoliłoby zatrzymać coś na dłużej niż czas na lekturę. I chyba jednak nie stanę się fanem tej książki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz