Dawno nie czytałem nic Llosy, z ciekawością więc sięgnąłem po "Burzliwe czasy". Choć sama historia nie jest dla mnie jakoś bardzo zaskakująco nowa, na pewno jest interesująca, sposób jednak w jaki autor próbuje ją przekazać, zmęczył mnie okrutnie. Nie chodzi nawet o samą ilość nazwisk, postaci, które przemykają, przeplatają się, wzajemnie się komentują, ale też dziwne upodobanie, by to co wydawałoby się istotne dla fabuły, przeplatać sprawami raczej drugorzędnymi, jak upodobania seksualne kolejnych bohaterów, ich fantazje oraz różne większe i mniejsze kompleksy i traumy. Czy rzeczywiście mamy uznać, że to są główne motywy popychające mężczyzn do walki o władzę, o zmiany na lepsze - zazdrość, pożądanie i chęć utarcia komuś nosa? Tak się wydaje przynajmniej jeżeli chodzi o postacie, które rodziły się w Ameryce Południowej, bo dla Amerykanów przynajmniej wszystko jest jasne - dla nich liczą się tylko pieniądze. Chyba to co zostaje w głowie najbardziej to właśnie manipulacja na ogromną skalę amerykańskiej firmy United Fruit Company, która nazwijmy to po imieniu, poprzez kłamstwo obaliła demokratyczny rząd w Gwatemali. Już samo przybliżenie tego mechanizmu, czyli planowanych reform prezydenta Gwatemali Jacobo Árbenza, rozpowszechniania kłamstwa, że jest on komunistą i że szykuje się przejęcie władzy przez ZSRR, wynajęcia najemników i zorganizowania puczu wojskowego, wystarczyłoby do tego, napisać dobry reportaż i obnażyć amerykańskie manipulacje w obronie własnej kasy. Lata 50 i 60 to szczyt ich mieszania się wszędzie gdzie się da, mniej lub bardziej jawnie.
Chaotyczne to wszystko i niestety ma się niewielką frajdę z lektury. A szkoda, bo temat przecież całkiem ciekawy. Llosa miesza fakty, z własnymi fantazjami i buduje z nich własną wersję wydarzeń, w której chyba niestety prawda trochę ucieka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz