Jazda na PolandRock i z powrotem to ładnych parę godzin jazdy, więc i płytek trochę zabrałem ze sobą do słuchania, a wiele z nich po raz pierwszy od dawna trafiło do odtwarzacza. I tak między innymi powróciłem do Living Colour i ich debiutu. Jakoś w głowie miałem, że to muza dość ostra, ale motywy w których powiedziałbym że bliższe są metalowi, są tu dość nieliczne. Cóż - jednak lata 80 to czasy gdy nawet łojenie brzmiało trochę inaczej. A może to rzeczywiście specyfika tej właśnie formacji? Nie dość że Nowy Jork, czyli spory tygiel muzyczny, duże wpływy jazzu, to jeszcze afroamerykanie w swoich duszach mają coś bujającego, więc funk nie jest tu niczym zaskakującym. A może właśnie jest? Bo słucha się tego fenomenalnie. To była fajna odmiana po ostrzejszej muzie, barwna, kolorowa, żywa, melodyjna. I wcale nie tak ostra jak o niej myślałem.
Panowie potrafią i zarapować i zaśpiewać coś łagodniej, zagrać spokojniej, ale i zafundować ostrzejsze riffy, sekcja łagodnie buja, pięknych solówek jednak też nie zabraknie. Po prostu świetna mieszanka, którą mogą pokochać nawet ci, którzy od heavy metalu i hard rocka trzymają się na dystans. Jak pomyślę sobie o Fun Lovin' Criminals, których dopiero co widziałem na scenie w Czaplinku, to myślę sobie, że to podobny pomysł na bawienie się muzyką. Bez napinki, na luzie, a efekt fantastyczny. Aż żal, że nie zobaczyłem ich na żywo gdy przyjeżdżali kiedyś na Woodstock.
Tyle czasu upłynęło od wydania tego krążka, a ja stwierdzam, że to dużo lepsze do setek współczesnych płyt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz