Zdobywca nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego Ander Izagorre poświęcił parę lat życia, żeby zgromadzić materiały do tego reportażu. Towarzyszyć swoim bohaterom przez dłuższy czas, pokazać czy istnieje szansa na zmianę ich losu, to na pewno rzecz godna pochwały. Czy to jednak książka dająca nadzieję? Niestety w niewielkim stopniu. Mimo upływu lat i różnych prób, by np. zakazać pracy dzieciom, niewiele się zmienia - rodziny często nie widzą innej perspektywy na to, by przeżyć, a zejście do kopalni, choć wiąże się z ryzykiem, stanowi jakiś sposób na zarobek.
Mamy tu zarówno historię związaną z kopalnią srebra Cerro Rico de Potosí (obecnie raczej zyski są z wydobycia innych minerałów, choćby cyny), jak i teraźniejszość. I trudno nie zaciskać zębów ze złości, że tak niewiele zmieniło się jeżeli chodzi o prawa tych, którzy tam pracują - wciąż traktowani są jako wyrobnicy, którym można płacić grosze, bo zyski trafiają tylko do tych zasiadających najwyżej. Kiedyś to byli Hiszpanie, potem Boliwia próbowała stworzyć system, który byłby bardziej sprawiedliwy, ale okazał się on nie tylko korupcjogenny, nie przetrwał też walki na rynku, gdzie państwa dużo bogatsze potrafią rozgrywać cenami surowców, tak by wywierać presję na tych słabiej rozwiniętych. Pożyczki i wsparcie okazują się pomocne, ale rozwój też ma swoją cenę - odtąd to firmy zagraniczne będą czerpać większość zysków z rozwijającego się rynku. Rządy nie zawsze potrafią rozsądnie inwestować środki, zwyczajny człowiek wciąż może niewiele na tych przemianach zyskać. I o tym jest ten reportaż. O nowym obliczu kolonializmu, o mechanizmach wobec których prości ludzie są bezradni, o tym że pozostają bez wsparcia socjalnego, większych szans na edukację, zmianę pracy... Tak jak tu, skazani są na życie w tym miejscu, choć wiedzą, że to ich zabija, że to im szkodzi.
Ander Izagirre
w centrum swojego reportażu umieścił czternastoletnią dziewczynkę i jej rodzinę. Jedno z wielu dzieci, które choć oficjalnie nie jest zatrudnione,
pracuje za grosze pod ziemią, bo bez tego jej bliscy przymierali by
głodem. Opisując przez kilka lat historie konkretnych ludzi,
pozbawionych jakichkolwiek praw pracowniczych, opuszczonych przez
państwo, traktowanych jak nieopłacana zwierzęca siła, może nawet gorzej
niż przed 100 laty, autor odsłania przed nami oblicze tak chwalonej
liberalizacji gospodarczej.
Choć góra Cerro de Potosí jest dla Boliwii ważnym symbolem, o tym
regionie władze jakby trochę zapomniały, niewiele robiąc by pomóc
ludziom na tych terenach. Brak tu szpitali, inwestycji, ale również czystej
wody. Ludzie żyją tu i umierają dość młodo, nie mając nadziei na zmianę
swojego losu. Ciężka praca, choroby związane z pracą w kopalni, ale i
brak opieki zdrowotnej, sprawiają, że całe rodziny tkwią w tej
beznadziei nawet przez pokolenia, bo po śmierci ojców, zwykle do pracy
zmuszone są ich dzieci czy żony, by odpracować jakiś domniemany dług lub choćby
po to, by utrzymać rodzinę.
Lektura przygnębiająca, niełatwa (np. wątek o gwałtach do których często posuwają się pijani górnicy), ale warta przeczytania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz