Wiedząc, że za kamerą stanął facet od 365 dni, już powinienem z ostrożnością podchodzić do tego materiału. Niestety nie wykazałem się takim rozsądkiem i obejrzałem. I to do końca. Bo im dalej, tym jest gorzej.
Pomysł był może i niezły, szczególnie biorąc pod uwagę możliwość kręcenia mimo zakazów pandemicznych - większość scen to aktorzy gadający do ekranu swoich komputerów. Czy da się zbudować z tego film? Może i by się dało, tyle że Tomasz Mendes ubzdurał sobie, że wrzuci swoich bohaterów w grę, której scenariusza chyba nie przemyślał. A może go nie ma? Może był jedynie potrzebny po to, by ściągnąć ich przed ekrany i sprowokować do zwierzeń lub wybuchu?
A jeżeli się to nie uda, zawsze można zaszantażować, bo przecież każdy ma jakiś sekret, którego boi się ujawniać. W środowisku artystów plotek, animozji, różnych grzeszków nie brakuje, choć dziś chyba niestety mamy takie czasy, że wiele osób chętnie by je ujawniało, byle o nich było głośno. Wszystko zaczyna się od pogrzebu znanego reżysera, na którym cała siódemka głośno wypowiada swoje ciepłe słowa o zmarłym. Obłuda, pewien zwyczaj, czy przejaw prawdziwej serdecznej przyjaźni? Potem wrócimy do tej uroczystości, choć w trochę zaskakujący sposób. Mamy tu aktorów w różnym wieku, reżysera i mocno zarysowaną desperację (ach ta pandemia), by w jakiś sposób wrócić do pracy, by zarabiać, bo przecież przyzwyczaili się do życia na pewnym poziomie. Samotność, kłamstwa i udawanie to według twórców dobra definicja funkcjonowania branży.
Serio? Ani odkrywcze, ani ciekawe. Nawet nie dobrze zagrane. Żadne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz