wtorek, 20 lipca 2021

Czteropak z 007, czyli Casino Royale, Quantum od Solace, Skyfall, Spectre.

Czekając na nowego Bonda od tylu miesięcy powolutku przypominałem sobie całą kolekcję, z dużą frajdą i satysfakcją, że kiedyś zainwestowałem w zbieranie płyt. Moja żona nazywa to komediami, jednak gdy dochodzimy do tych najnowszych produkcji wcale już nie ma tam tyle elementów komediowych. I właśnie te najnowsze sprawiły, że machnąwszy ręką na produkcje z lat 80, potem jednak wróciłem do tej serii i wyglądałem kolejnych premier. Trzeba lubić tą konwencję, przyjąć ją z całym dobrodziejstwem, a wtedy już z młodzieńczym entuzjazmem będziemy się zachwycać tym tempem i efektami. A przyznajmy, że w tych ostatnich naprawdę jest czym. Po Brosnanie, który już wydawał się przerysowany, pojawia się oto twarz nowego agenta, dużo rzadziej uśmiechniętego, dużo częściej obrywającego, ale wciąż skutecznego.
W Casino Royale zaczyna się legenda Bonda jakby na nowo. Z większym naciskiem na intrygę, na niełatwą drogę do rozwiązania zagadki, którą musi przemierzyć bohater. Ciekawe że nawet przedefiniowano jego służbę - jakby dopiero ją zaczynał i przełożeni wciąż nie mieli do niego do końca zaufania. Zresztą nie dziwne - zbyt często idzie na samowolkę, pozostawia za sobą zniszczenia, z których trzeba się tłumaczyć.


Kapitalna scena pościgu po rusztowaniach, potem wypadek na drodze przy ciele Vesper - oj dużo tu scen, które się zapamiętuje na długo. I choć Mikkelsen mnie trochę zawiódł jako Le Chiffre, to w Bondach zawsze z czarnymi charakterami bywało tak, że łatwo było popaść w przerysowania, więc mu to wybaczam. Biję za to brawa za realizm, który choć troszkę zawitał do serii - brud, pot, krew, które widać nie tylko przeciwnikach, naprawdę dobrze temu filmowi zrobiły. I biję też brawa za świetne połączenie z kolejnym filmem. 

Trudno bowiem nie dostrzec tej finezji w połączeniu fabularnym. Śmierć ukochanej była dla Jamesa na tyle bolesna, że postanowił zemścić się na tych, którzy ją szantażowali, dotrzeć do góry organizacji, która za tym wszystkim stała. Nie do końca podoba się to przełożonym, jest to więc trochę rozgrywka realizowana na własną rękę, a nawet przeciwko firmie.

W Quantum of Solace Bond jest owładnięty chęcią zemsty i nie zważa na nic. Maszyna do zabijania, która zmierza do celu nie zważając na nic i zdolna podpalić nawet pustynię :) Nie pije martini, nie idzie do łóżka, nie używa gadżetów, nie przedstawia się w znany nam od tylu lat sposób. Mocne kino akcji, choć trochę chaotyczne i bez zakończenia. Ale przecież czeka nas jeszcze ostatnia część trylogii.

A w Skyfall mam wrażenie, że chyba już dawno nie widzieliśmy Bonda, który by tak dostawał w skórę, był tak ludzki i tak słaby.
Najpierw ranny zmartwychwstaje, choć przywrócenie do służby ewidentnie jest naciągane. A potem mimo, że oko już nie to, mięśnie słabe, udowadnia, że wciąż potrafi wykonać zadanie do końca, choć tym razem nie jest polującym, a zwierzyną. Wątek z matkującą mu, a jednocześnie bezwzględną szefową M (Judi Dench ma wreszcie trochę do pogrania) na pewno można uznać za ciekawy i nadaje on ciekawych tonów filmowi, który postrzegaliśmy jako prostą sensację. Miłe akcenty wspominkowe dla fanów cyklu są przyjemne, choć to nadal trochę inny Bond niż te sprzed lat. Lepszy? Gorszy? Jak dla mnie na pewno bardziej interesujący. 

Na plus oczywiście niesamowita piosenka Adele.

I tak, chyba naprawdę Skyfall i przełamujące schematy Quantum of Solace to moje dwa ulubione Bondy. Nie tyle ze względu na samą fabułę, obsadę (Fienes), detale, czy czarne charaktery, ale ze względu na to jak wypada na ekranie całość. A efekt jest niesamowity. Zapomina się nawet o pewnych nieprawdopodobieństwach, po prostu chłonąc to co się widzi na ekranie. W Spectre niby też jest sporo walk, pościgów, efektów, nie ma chyba jednak tego zaskoczenia, efektu świeżości i lekkości. Nawiązania do poprzedników nie wystarczą...
Samo rozpoczęcie - wizualnie, pod względem tempa, rozmachu, po prostu wow! Potem jednak trudno już to przebić, utrzymać uwagę widza. A przecież to Bond nie tylko najdroższy, ale i najdłuższy. Czuje się też pewne zmęczenie nie tylko samego Craiga, ale i jego bohatera, który w czasach elektroniki, systemów, wydaje się trochę zagubiony. I to mimo tego, że znów udaje mu się wygrać.
Choć znowu zmierzenie się z największym wrogiem (Waltz) nie daje mi takiej satysfakcji jak bym oczekiwał, całość oglądało się z przyjemnością. I z tym większą ciekawością czekam na nową odsłonę Bonda, czy okaże się ona czymś nowym, czy jedynie domknięciem pewnego cyklu, którego Craig był twarzą.

1 komentarz:

  1. Trochę mi głupio, ale Spectre jeszcze nie widziałem. Quantum pamiętam jak przez mgłę, szczególnie chaos montażowy. A Skyfall i Casino bardzo miło wspominam.

    OdpowiedzUsuń