Kiedy kanikuła wysysa z nas siły, mózg nie chce pracować, wówczas wybieram lektury lżejsze. Sięgnęłam więc po kolejną książkę Marka Ławrynowicza tym razem opisującą przygody „szweja” w Wojsku Polskim. Wtedy jeszcze Ludowym Wojsku Polskim.
Szwej to obraźliwe określenie w slangu wojskowym żołnierza służby zasadniczej, mówione zazwyczaj z pogardą przez wyższych rangą. W wojsku są tacy co pierwsi zawsze i wszędzie, na baczność, na rozkaz. I są szweje. Zawsze ostatni.
Jestem z takiego pokolenia, które dobrze pamięta tamte czasy. Wprawdzie sama w wojsku nie byłam, ale moi koledzy, znajomi, bracia dostąpili tego „zaszczytu”. Dobrze pamiętam te ich ucieczki w kolejne szkoły średnie, kolejne studia, szukanie dojść, aby tylko nie pójść w „kamasze”. A i tak w końcu Ludowe Wojsko Polskie przygarniało ich do piersi. Na rok, dwa lub więcej. Po powrocie różnie mówili o tym okresie życia, jedni uważali, że zmarnowali ten czas, inni, że zdobyli zawód, zmężnieli, wydorośleli.
Autor swoim bohaterem uczynił Pawła Zabłockiego, chłopaka po studiach, inteligenta, który za nic w świecie nie widzi się w mundurze. Żadnym. I tenże młodzieniec zostaje wrzucony w środek PRL-owskiego wojska (lata 70-te, czasy E. Gierka), gdzie absurd goni absurd, podłogi lśnią czyszczone szczoteczkami do zębów, a szwej to najgorszy sort żołnierza. A on z kumplem zostają szwejami. W dodatku na własne życzenie. Mało tego – chwalą to sobie. A dlaczego? Bo są inteligentni. Tacy ludzie nigdy nie zostaną posłusznym wykonawcami głupich rozkazów czy rozporządzeń, bo nigdy się z wojskiem nie identyfikowali. Przymuszeni, znajdą sposób, który nie pozwoli im upodlić swojego „ja”.
Rzeczywistość ówczesnego Wojsku Polskiego (Ludowego) przypominała „Paragraf 22” J. Hellera. Albo świat jak z filmów Barei. Trudno powiedzieć jak jest teraz. LWP posiadało własne prawa, rządziło się swoją logiką (a częściej jej brakiem). I trzeba było umieć się w niej odnaleźć. Myślę, że chłopaków z mojego pokolenie to barwna część ich życia, choć zapewne nie chcieliby jej powtórzyć. Razem z bohaterem brniemy przez ten rok z jego życia w wojsku, co jakiś czas parskając śmiechem, raz na absurdalność sytuacji, raz poznając przemyślenia szwejów i ich przygody.
I jak to u Ławrynowicza, mimo momentami groteskowej a momentami humorystycznej opowieści o znoju inteligenta w ludowym wojsku, zawsze czuje się nadzieję na lepsze jutro, sympatię do ludzi, nawet tych, którzy są „daleko od rozumu”, a nieraz nie zasługują na naszą sympatię.
A to poczucie, że w każdych warunkach możesz pozostać sobą – bezcenne.
Niewielka książka, a dużo i uśmiechu i przemyśleń.
Polecam
MaGa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz